Ginestet Le Boise oraz Le Labo City Exclusives Gaiac 10

 .

Zdecydowanie powinnam powstrzymać się od wszelkich przepowiedni i prognoz. Pal już licho wpadkę z zimą. Ledwo napisałam, że mętlik życiowy mam jedynie perfumeryjny, misternie konstruowany spokój ducha zwalił mi się na łeb wraz z innymi kłopotami i, prawdę mówiąc, nie perfumy mi w głowie.

Zdrowy rozsądek każe wszakże, mimo oporu materii, trzymać się normalności, staram się więc pamiętać o tym, by czasem użyć perfum (choć przyznaję, że kilka dni absolutnego perfumeryjnego zera zdarzyło mi się po raz pierwszy od dawna), a także o blogu, oczywiście. W ramach tego przymusowego pamiętania wracam dziś do miejskich zapachów Le Labo, które tak szumnie (i nieskutecznie na razie) zapowiadałam.

Zgodnie z zasadą stopniowania napięcia po piżmie miała nastąpić wanilia. Nie dlatego, że nie lubię tej nuty (choć na podstawie tego wpisu można byłoby mnie podejrzewać o wstręt do wanilii), lecz dlatego, że gwajak lubię bardziej.

Jednak na fali recenzyjnego kryzysu uznałam, że Vanilla 44 (44 ingrediencje) jest na razie zbyt skomplikowana i wezmę się za coś prostszego. Byle ruszyć z miejsca.

Gaiac 10to ledwie dziesięć składników, z czego jeden już znamy. I kochamy. Nie ma siły – musiał być ładny. Pytanie brzmiało: czy będzie wyjątkowy?

A odpowiedź jest prosta i objawiła mi się natychmiast po ulotnieniu się spirytusu ze skóry, a może i wcześniej. Otóż Gaiac 10 to brat rodzony Le Boise Ginestet, do którego recenzji zabieram się od tak dawna, że nawet nie pamiętam od kiedy.

Naprawdę trudno nie skojarzyć ze sobą tych zapachów.

Obie kompozycje to łagodne, kremowe nieomal drewno inkrustowane delikatnie aromatycznymi przyprawami i jasnym kadzidłem. Miękkości kompozycji dodają wanilia i piżmo.

W obu zapachach wyraźnie wyczuwany jest sandałowiec w najbardziej puchatej z puchatych odmian, cedr i gwajak. W składzie Le Boise dodatkowo wymieniona została dębina, ale daję słowo, że mój nos ledwie ją wyczuwa i nie – nie dodaje ona drewniakowi Ginestet tupetu, którym obdarzyła lutensowskie Chene (kolejna recenzyjna zaległość).

Wśród nut przyprawowych uwzględ- nionych w opisie Ginestet i całkowicie pominiętych przez Le Labo wyraźnie wyczuwam świeży pieprz i ziele angielskie. W Le Boise podejrzewam dodatkowo obecność muszkatu.

I tu mam kłopot, bo o ile Gaiac 10 powinien mieć dziesięć składników, mnie wychodzi jedenaście: gwajak, 4 rodzaje piżma, cedr, oliban zgodnie z opisem – to siedem. Dalej: sandałowiec, wanilia, pieprz, ziele angielskie. Jedenaście.

Jeśli miałabym z czegoś zrezygnować, to z ziela lub ewentualnie wanilii. Ale niechętnie, bo ani sam pieprz nie powinien pachnieć tak ziołowo, ani drewno bez wanilii nie ma prawda tak się „puchacić”.

A skoro już tyle o podobieństwach między tymi zapachami napisałam, warto byłoby i o różnicach wspomnieć. Szczególnie, że różnica między 110 (Le Boise) a 400 (Gaiac 10) dolarami za 100 ml flakon czyni tę kwestię nader ważką.

Otóż owszem, różnice są.

 

Le Boise jest bardziej kremowy, delikatny, z wyraźną przewagą sandałowca. Kadzidło i podbite ledwie śladem winnej wytrawności przyprawy są tu jedynie dodatkiem pozwalającym pełniej i ładniej oddać miękkość nut drzewnych.

Nie rozwija się, nie zmienia – od pierwszych niemal akordów staje się tym, co w normalnie poskładanych perfumach odbieramy jako miękką, ciepłą bazę. Jedyne „przejście”, jakie jestem w stanie zaobserwować w tej kompozycji polega na stopniowym zanikaniu akordu przyprawowego.

Czytelników, którzy znają moją recenzję Tam Dao nie zaskoczy z pewnością jeśli napiszę, że nie przeszkadza mi ta jednorodność zapachu.

Przeszkadza mi natomiast fatalna trwałość Le Boise. Zakochałam się w nim natychmiast po testach, flakon kupiłam bez najmniejszego wahania i… Nie używam! O ile podczas testów nadgarstkowych czy nałokciowych udawało mi się przez parę godzin wyłapywać na skórze miękkie drewienko, o tyle po godzinie od aplikacji globalnej zapominam, że pachnę.

 

Gaiac 10, poza tym, że jest (relatywnie!) nieco mniej kremowy i bardziej piżmowo – pieprzny bije Le Boise przede wszystkim trwałością. W pierwszych kwadransach mniej gęsty, pozornie delikatniejszy, kondycyjnie przeskakuje swego winnego brata o kilka długości. Ze względu na swą łagodność i wyjątkową naturalność nie narzuca się zmysłom, trwa jednak wiele, wiele godzin wciąż wyczuwalny i piękny.

Także i w tym przypadku nie można mówić o jakichś skomplikowanych olfaktorycznych ewolucjach – wydaje mi się, że nie efekciarska zmienność, lecz właśnie stałość i prostota są istotą tej kompozycji. I ta spokojna prostota przypomina mi jeszcze jedną zadumaną, statyczną kompozycję, a mianowicie Padparadschę Satellite, o której pisałam, że jest ॐ.

Tym razem jest wygodniej, mniej ascetycznie, a powiedziałabym nawet, że ładniej, ale istnieje między tymi pozornie różnymi zapachami pewna wspólnota „nastroju”.

Wchodząc w reakcję ze skórą i chemią nosiciela Gaiac 10 łagodnieje, wpada w zadumę. Przyprawowe akordy ulegają wytłumieniu, kadzidło miesza się z drewnem dodając mu dymnie słodkiego wykończenia. Im dłużej gości na skórze, tym bardziej Gwajak Le Labo staje się kadzidlany – niemieszane z innymi żywicami olibanum jest tu jasne, czyste, wyraźnie eteryczne. W zestawieniu z łagodnym gwajakowcem i oleistym sandałowcem piękne po prostu.

Na koniec nie sposób nie wspomnieć o piżmie pełniącym przecież ważną rolę w tej kompozycji (przynajmniej wedle opisu na stronie producenta). Otóż piżmo jest tu takie, jakim je lubię najbardziej: nienatrętne, pozbawione cech charakterystycznych, uzupełniające i dopełniające pozostałe nuty. U schyłku, po dobrych paru godzinach czajenia się za drzewem, staje się wyczuwalne jako jasna, kosmetyczna nutka spleciona pozostałymi nutami, lecz nadal nie dominuje, nie przyciąga uwagi idealnie wkomponowane w zapach (dla pewności jeszcze raz to napiszę) od początku do końca jednoznacznie drzewny.

Wybór między tymi dwoma kompozycjami jest trudny. Nie tylko dlatego, że żadna z nich nie jest ładniejsza czy brzydsza od drugiej. Także dlatego, że to zapachy z dwóch różnych „półek” – nie tylko pod względem ceny, ale też dostępności i rodzaju marketingu.

Dla mnie sytuacja jest o tyle dziwna, że jeden zapach mam, nie używam, ale nie pozbędę się, bo jednak zbyt jest ładny, by go z rąk wypuścić; drugiego zaś nie mam, używałabym w sumie chętnie, ale za taką kasę nie kupię czegoś, co jest wierną nieomal kopią czegoś, co już przecież posiadam. I nie używam.

Pat.

Gaiac 10: 

Data powstania: 2008

Twórca: Annick Menardo

Nuty zapachowe:

gwajak, 4 rodzaje piżma, cedr, oliban (kadzidło) 

Le Boise: 

Data powstania: przed 2008 na pewno. Stawiam na 2005

Twórca: Gilles Toledano

Nuty zapachowe:

cedr, przyprawy, wanilia, dąb, paczula, wino, kadzidło 

* Zaznaczam jeszcze, że wizerunkami Buddy i Śiwy posłużyłam się bez konotacji ideologicznych, jedynie dla przedstawienia „typu urody” zapachów na przykładzie dwóch pozornie identycznie ukazanych postaci. Pięknych obu, ale ten konkretny Śiwa jest najbardziej urodziwym ze wszystkich jego wyobrażeń, jakie widziałam… Musiałam go „użyć”.

Udostępnij:

Facebook
Twitter
Pinterest
Email

12 komentarzy o “Ginestet Le Boise oraz Le Labo City Exclusives Gaiac 10”

  1. trzymaj się sabb – będzie dobrze. Ja znalazłam idelaną piątkę – mam w podpisie na wizażu. Nowe BC zakupuję. A zbieram na Bois d'Encens – nic go nie zastąpi. Będziemy miały 4/5 wspólnych zapachów, a jak wiem Theosię kiedyś miałaś więc będzie 5/5. Jak pokażę kolekcję to od razu dam znać. Pozdrawiam i dasz radę – czasem się jest na zakręcie, ale zawsze wychodzi się na prostą.

  2. Miło wiedzieć, że ktoś czeka. 🙂
    Tajemniczą Truskawkę pozdrawiam i obiecuję się trzymać. Nie mam wyjścia.

    Werko (mimo braku podpisu, poznałam po zapachach), dzięki za słowa otuchy.
    Theo miałam dłuuugo, niejeden flakon wypiłam i tak szczerze, nie wiem, czy nie wrócę do niej. Marzy mi się powrót do korzeni i poczucie bezpieczeństwa. Może przynajmniej perfumeryjnie?

  3. Gaiac kusi… i to bardzo 🙂
    Cieszę się, że notka w końcu się pojawiła… mimo przeszkód. Trzymam kciuki za jak najszybszy powrót do jako takiej normalności 😉

  4. Kusi, bo ładny jest. Ale nie kupię. Chyba, że okazyjnie z drugiej ręki.
    A normalność… Kurczę, jest coś takiego?! :-/

  5. O właśnie, z drugiej ręki… i niech ta druga ręka zafunduje podróż Tokio 😉
    A o tej normalności to chyba gdzieś czytałam albo może była jakaś taka piosenka. Mówisz, że to mit? 😉 Jak święty Mikołaj? ;D
    Po prostu: trzymaj się 😉

  6. Taaa… Podróż do Tokio i wszędzie indziej. Po co się ograniczać? 😉

    Piosenki nie kojarzę. Kojarzę Gąbrowicza: "Normalnośc jest linoskoczkiem nad otchłanią anormalności". Ja bym po prostu chciała czasem na tę linę… Chociażby po to, żeby odetchnąć.

  7. trzymam kciuki za rychłe odzyskanie spokoju ducha! :*

    pozdrawiam śliniąc się do obu bohaterów posta
    (i zapraszam po odbiór wyróżnienia :))

  8. Left Side of the Moon

    Ach, Le Boise…Śliczny i uwodzicielski 🙂 Ogromnie mi się spodobał, ma w sobie ciepło i trochę drzewności – światło i intrygujący, pryskający pieprz. A później niedrażniące piżmo sprawia, że zapach miło się wtapia… Tylko czemuż ach czemuż jest nietrwały na mnie? 🙁 Kilka godzin i zostaje po nim ledwie wspomnienie…nikłe, miłe, korzenne…ale wspomnienie. Choć może po prostu jest lato i nie można wiele wymagać 🙂
    Dziękuje Ci Sabbath za niego. To naprawdę świetna kompozycja. Daję jej drugie miejsce zaraz po Tam Dao [Tam Dao jest bezkonkurencyjny jak na razie :D].

  9. Left Side of the Moon

    EDIT: Musiałam jeszcze zrobić porównanie, czy aby na pewno Tam Dao jest numerem jeden iiii….
    jednak…
    Le Boise, pomimo swej ulotności ma w sobie więcej wytrawności, mniej pluszu, i może dlatego, że jest lato i gorąco, zdeklasował pandę. 😀

  10. Sama jestem nieco rozdarta. Tam Dao jest trwały i na tym polega jego przewaga. Le Boise podoba mi się szalenie, ale jest bardzo ulotny. Chciałabym Gaiac 10, ale ta cena… I niedostępność. :]
    Z przytulaniem pandy warto poczekać na chłody. 🙂

  11. Left Side of the Moon

    Przyznam, że zerknęłam w Lucky Scent na cenę. Ech… Umieściłabym go na liście marzeń, gdybyż tylko był trwalszy… Tymczasem poczekam, może odnajdę coś, co będzie jeszcze piękniejsze i przede wszystkim, zostanie ze mną na dłużej? Na razie Le Boise przoduje w rankingu próbek od Ciebie i w ogóle wąchanych zapachów. 🙂 Coraz bardziej ciekawa jestem He Wood i … Kyoto (wyczytałam na LScent w recenzjach, że jest ładniejszy od pandy). Więc zaobserwowałam na Allegro i jak tylko coś mi się sprzeda ;), zamierzam zakupić próbkę i ją wywąchać 😀

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Popularne wpisy