Diptyque L'Eau czyli: Ty... Ty jesteś smoczycą!


Wbrew aurze i nadciągającym upałom: kolejna odsłona cynamonu.


Pierwsze, co czuję po użyciu L'Eau Diptyque to ciemna, ciężka, dojrzała róża obsypana świeżym, ostrym cynamonem. Albo inaczej - zmieszane ze sobą esencjonalne olejki: różany i cynamonowy. I nie sposób nie przyznać, że złożenie to jest interesujące.

Już same te dwa nieprzeciętnie inwazyjne składniki potrafiłyby "zrobić" otwarcie godne smoka, tymczasem tu pogłębiono jeszcze efekt olfaktorycznej "fali uderzeniowej" dodatkiem pachnących przejmująco i kwiatowo goździków, gałki muszkatołowej, ziela angielskiego i diabli wiedzą czego jeszcze. Mocne wejście.

Jednak dzięki wyraźnej, szlachetnej róży smok zamieszkujący L'Eau nie jest bagiennym plebejuszem, lecz prawdziwym Draco Nobilis. I to płci żeńskiej niewątpliwie.



Pamiętacie scenę ze "Shreka", w której osioł zostaje osaczony przez smoka?
Tak właśnie zachowuje się L'Eau: najpierw napiera na przeciwnika przyprawowym podmuchem, porykuje i trochę straszy, a potem mruży oczy i mruczy zalotnie.
Takie zalotne mruczenie w wykonaniu cynamonowego smoka niewiele ma wspólnego z łagodnością, ale niewątpliwie zmienia charakterystykę zapachu, który przestaje być przyprawowym brutalem i staje się trudnym, ale jednak towarzyszem.

Towarzyska smoczyca nie ewoluuje szczególnie efektownie - ot, z czasem oswaja się, przytula do skóry.
Wyłaniająca się spod ekspansywnego otwarcia baza jest względnie klasyczna: opiera się na połączeniu suchego, drzewnego sandałowca z łagodną, zdrową paczulą. Stonowane tło dla wciąż wyczuwalnych nut przyprawowych (na tym etapie już bezsprzecznie prym wiedzie cynamon i goździki) i ciężkiej, lecz stonowanej róży.

Nutą, która nieco ożywia tę statyczną kompozycję jest geranium - na tyle nietypowe, że bez podpowiedzi w postaci listy nut nie zidentyfikowałabym go z pewnością. Przyczajone gdzieś pomiędzy nutami pierwszego kontaktu, a bazą pachnie trochę jak połączenie bergamoty z koprem albo anyżem - jest niejednoznacznie zielone, cierpkawe.
Lekko żywiczne wybrzmienie tej fazy zapachu każe mi podejrzewać obecność w składzie galbanum i benzoesu. Niewątpliwie jest wśród składników ambra - fizjologiczna i niejednoznaczna oraz agar - wyczuwalny raczej pośrednio, niż wprost.

Prześledzona od początku do końca opowieść pod tytułem L'Eau Diptyque tworzy historię oswajania smoczycy żywcem ze "Shreka" wziętą. Kompozycja Desmonda Knox-Leet łagodnieje jak ukochana Osła, choć do końca nie traci smoczych... gabarytów. Jej uroda jest nietypowa, ewidentnie niszowa, dla koneserów dziwolągów. Dla mnie jak najbardziej.



Zastanawia mnie koncepcja zapachu.
Nie bardzo rozumiem dlaczego perfumy tak mocne, ciężkie, korzenne nazwano L'Eau - Wodą. Może na zasadzie, zgodnie z którą eau forte to stężony kwas, a eau de vie - woda życia to nazwa dla mocnego alkoholu (najczęściej koniaku lub brandy, ale zdarza się także określanie w ten sposób czystej wódki)?
W każdym razie L'Eau zapachem "wodnym" ani odświeżającym na pewno nie jest.

Warto wszakże wspomnieć, że jest pierwszą kompozycją perfumeryjną Diptyque. Pomysł oparto na szesnastowiecznej recepturze opisującej sposób sporządzania... Bynajmniej nie pachnidła do ciała. W oryginale było to potpourri.
Jako perfumy zapach jest niezwykły i odważny nawet teraz. W latach sześćdziesiątych to musiało być naprawdę COŚ.


Data powstania: 1968
Twórca: Desmond Knox-Leet

Nuty zapachowe:
cynamon, geranium, drewno sandałowe, róża, goździki

Komentarze

  1. "To znaczy, no oczywiście, że jesteś smoczycą bo aż promieniujesz subtelnym, kobiecym pięknem" ;) :D - tak mi się skojarzyło czytając i oglądając ;) Zapowiada się ciężko, niemniej - "smoczy" zapach to coś intrygującego :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. A ja kiedyś miałam możliwość przetestowania tych perfum i nie skorzystałam. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że były to czasy sprzed epoki perfumoholickiej. :) Odstraszyła mnie właśnie nazwa: skoro coś nazywa się "Woda", to czy może się podobać miłośniczce woni ciężkich? - tak wtedy myślałam. Głupia baba! :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Left Side of the Moon, ona taki bardzo smoczy nie jest. Skojarzenie wzięło się właśnie z tej przemiany, z połączenia cynamonu z różą.
    Niestety, dysponuję tylko próbką. Ale wyślę Ci smoka z Black Tourmaline. To dopiero jest Black Dragon. :)))

    Wiedźmo, a wiesz, że ja też miałam próbkę od bardzo dawna i z tych samych powodów omijałam ją przy testach?
    Myślę, że w tym przypadku obie jednako przekombinowałyśmy. :)))

    OdpowiedzUsuń
  5. Coś dziś marnie działa blogspot, przed chwilą cały długi wpis umknął...:( Może to i dobrze, pójdę do wątku poświęconego Czarnemu Turmalinowi... ;)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Dziękuję za każdy komentarz. To Wy sprawiacie, że to miejsce żyje. :)

Popularne posty