Tajemnica zaginionej ambry – kolekcja Prestige Jacques Battini

O ambrze pisałam nie raz, nie dwa, nie dziesięć. A że dobrego nigdy dość, możliwość przetestowania kolejnych perfum z „ambre” w tytule przyjęłam z radością. Tym większą, że na zdjęciach opakowań perfum z serii Prestige marki Jacques Battini wyczaiłam tajemniczy i wielce intrygujący napis: „genuine amber inside”. Jeśli czytaliście mój wpis o ambrze zamieszczony tu przy okazji ambrowych warsztatów w Quality, wiecie już, że obecność nawet śladowych ilości naturalnej ambry w perfumach to ewenement na skalę światową.

 

Kiedy dotarły do mnie flakoniki stwierdziłam po pierwsze, że napis nie był ułudą, po drugie zaś, że wewnątrz pudełka znajduje się… bursztyn. Amber.

Napisałam w tej sprawie do dystrybutora i po kilkunastu godzinach otrzymałam uprzejme wyjaśnienie, że perfumy naturalnej ambry nie zawierają, a informacja dotyczy bursztynu w pudełku, nie ambry we flakonie.

Przyznaję, że realnej obecności naturalnej ambry w perfumach z tej półki cenowej nie oczekiwałam. Nie żyję jednak na tym świecie od wczoraj i wiem, jakie herezje wciskają ludziom sprytni handlowcy – na przykład producenci leków homeopatycznych – dopuszczałam więc możliwość zastosowania zabiegu marketingowego bazującego na podobnym oszustwie. Tymczasem, choć ambry w perfumach Jacques Battini nie ma, trudno mówić o manipulacji. Ba! Problemem jest właśnie ścisłość informacji. Na pudełeczku napisano „amber inside”, nie „ambregris”. Amber to bursztyn! I rzeczywiście, każdy z flakonów ozdobiono kawałkiem bursztynu. Jako człowiek skrupulatny, sprawdziłam prawdziwość bursztynowych grudek (pisałam kiedyś, jak to zrobić). Są naturalne.

Także podane przez producenta nuty zapachowe nie sugerują próby manipulacji – ambry nie wymieniono w składzie żadnego z zapachów serii Prestige.

To zabawne nieporozumienie uświadomiło mi, jak mocno zafiksowana jestem na punkcie perfum. Amber to przecież naprawdę bursztyn. Określanie ambry tym mianem to kolokwializm, którego skutkiem jest pojawiający się często w tłumaczonych z angielskiego opisach perfum bursztyn zamiast ambry. Tymczasem co wyobraża sobie maniak perfum, kiedy czyta „amber”? 🙂

De Ambre

Otwarcie De Ambre jest lekkie i proste. Najbardziej charakterystyczną nutą tego etapu jest kwiat jabłoni – równie pogodny, jak kwiat wiśni, jest jednak nieco lżejszy i bardziej swojski (nieprzypadkowo kwiat wiśni kojarzy mi się raczej z Japonią, a kwiat jabłoni z rodzimymi sadami).

Kiedy pojawia się przyjemne, kremowe ylang-ylang, De Ambre zaczyna skłaniać się w kierunku orientu. Charakterystyczna dla tego typu perfum słodycz i łagodny akord waniliowy przyjemnie wypełniają olfaktoryczną przestrzeń. Oparta na ambroksanie i mieszance przypominającej (nieistniejące) drewno kaszmirowe baza dopełnia metamorfozy – otwierający się swojską, bladą jabłonią De Ambre staje się rzeczywiście bursztynowy. Nie jakoś szczególnie sugestywnie złocisty, czy żywiczny. Ot – wiosenne słoneczko oglądane przez barwioną na bursztynowo szybkę.

    Nuta głowy: kwiat jabłoni, cytryna, bergamotka

    Nuta serca: jagodlin wonny (czyli ylang-ylang)

    Nuta bazy: drzewo sandałowe, wanilia, piżmo

L’ambre Violette

L’ambre Violette jest od De Ambre znacznie słodszy. Właściwie… To może być hit. Jest syntetycznie słitaśny w sposób, w jaki syntetycznie słitaśna jest połowa modnej oferty sieciowych perfumerii.

Najbardziej efektowny jest w L’ambre Violette akord owocowy. Choć ze świeżymi owocami niewiele ma on wspólnego. Najważniejsza jest tu sugestywnie różowa malina, która brzmi jak pyszna malinowa landrynka. Przyczajona aromat brzoskwini, znów bardziej, niż ze świeżym owocem, kojarzy mi się z żelkami z sokiem owocowym – miękkimi i smakowitymi. W tle wyczuwam zapach arbuza i zielonych Bon Pari. 🙂

Kwiatowe serce kompozycji najprawdopodobniej stanowić ma przeciwwagę dla owocowego otwarcia, jednak tym razem dyżurny perfumeryjny killer – jaśmin ponosi sromotną porażkę w starciu z maliną. Na tym etapie L’Ambre Violette przypomina mi innego owocowego dziwaka – Mango Manga Montale. Właściwie… Przypomina mi go na każdym etapie – z zastrzeżeniem, że etapy L’ambre Violette są krótsze i mniej forsowne.

Kurs obrony przed człowiekiem uzbrojonym w mango w syropie już przerobiłam. Dziś na tapecie obrona przed człowiekiem uzbrojonym w garść malinowych landrynek. 🙂

    Nuta głowy: cytryna, brzoskwinia, malina

    Nuta serca: jaśmin i piwonia

    Nuta bazy: wanilia, piżmo, drzewo cedrowe

L’ambre Shadow

Z testami propozycji dla panów wiązałam większe nadzieje. Choć fura kwiatów w L’ambre Shadow sprawiła, że (przynajmniej w tym przypadku) niewiele większe. Tymczasem L’ambre Shadow otwiera się zupełnie nie tak, jak się obawiałam. Równie źle, ale inaczej.

Spodziewałam się kwiatków, kwiatków i kwiatków. Na bergamotce, żeby zachować choć pozór męskości. Tymczasem otwarcie jest totalnie męskie. Machismo!

Kolońska bergamota, kolońska pomarańcza i kolońska lawenda. Po chwili pojawia się koloński jaśmin i koloński cyklamen. Wiem, że to herezja i że jaśmin wcale nie jest kolońską nutą, ale w tym układzie, doprawiony bargamotą, pomarańczą i petitgrain, brzmi jak neroli. A poza tym niemrawo.

Baza wydaje się dość przyjemna, ale zawdzięcza to głównie kontrastowi w stosunku do otwarcia.

Jestem zwolenniczką perfumeryjnego równouprawnienia i ogólnej egalitaryzacji w tej dziedzinie, ale tym razem wyznam Wam szczerze, że kobiety w L’ambre Shadow nie widzę. Gdybym musiała wybierać, wolałabym zmierzyć się z napastnikiem uzbrojonym w garść malin (czyli L’ambre Violette).

    Nuta głowy: bergamotka, pomarańcza, lawenda

    Nuta serca: cyklamen, pelargonia, jaśmin

    Nuta bazy: drzewo cedrowe, sandałowiec, piżmo

L’ambre Shady

 

Na koniec, dla tych, którzy przetrwali, najlepszy zapach z serii. Więcej, niż przyjemne, przyprawowe otwarcie wita nas najpierw wyrazistym, żywym kardamonem, potem zapachem muszkatu i angielskiego ziela i wreszcie, kiedy pierwszy salut nieco przycichnie – urzekającym w tym zestawianiu zapachem kwaśnego jabłka. Nie zielonego w znaczeniu „Zielone jabłuszko”, lecz naprawdę… jabłkowego.

Nuta owocowa jest delikatna, na granicy percepcji, jednak naprawdę uroczo zmienia odbiór ostrego dość otwarcia.

Serce L’ambre Shady jest mniej oryginalne, ale wciąż bardzo przyjemne. Typowe dość, bezpieczne złożenie różowego pieprzu z paczulowo – drzewno – syntetyczną podstawą kompozycji. Najciekawszym elementem jest tu różowy pieprz, który naturalnie i płynnie „wynika” z przyprawowego otwarcia. Najsłabszym natomiast przyjemna, lecz nieokreślona i pozbawiona cech szczególnych baza, która wieńczyła także wcześniej recenzowane przeze mnie Blue tej marki.

    Nuta głowy: kardamon, gałka muszkatołowa, mandarynka, jabłko, rum

    Nuta serca: różowy pieprz, koniak, jaśmin, paczula

    Nuta bazy: sandał, piżmo, bursztyn, balsam (ale jaki?), oud

Być może moje rozczarowanie serią Prestige byłoby większe,
gdybym nie testowała ostatnio nowości od Yves Rocher – między innymi
namolnie reklamowanego Ambre Noir. Ale testowałam. I w tym kontekście,
perfumy Jacques Battini nie są wcale  takie słabe. Konstrukcyjnie. Bo
trwałość mają kiepską.Ale to z kolei klątwa ciążąca nad całym współczesnym perfumiarstwem głównonurtowym.

Udostępnij:

Facebook
Twitter
Pinterest
Email

10 komentarzy o “Tajemnica zaginionej ambry – kolekcja Prestige Jacques Battini”

  1. Tym razem chyba niestety nie znajdę wśród tych zapachow niczego dla siebie 😉 Ale z ciekawości wstąpię przynajmniej do YR i sprawdzę ichnią ambrę.

  2. Brulion malarski. Justyna Neyman

    O, tak, Ambra YR jest tak okropnie nieambrowa i banalna w nijakości, że aż żal ściska. Napastnik uzbrojony w maliny – tylko w maliny? Ja też bym mogła (a może i chciała) się z nim zmierzyć

    1. Moty Python? Lekcja obrony przed napastnikiem uzbrojonym w banana? 🙂 Zerknij w reckę Mango manga. Tam jest filmik. 🙂

      Z Monty Pythonem mogę się mierzyć!

  3. Może się czepiam ale odnoszę wrażenie że producent na wyrost podkolorowal swój produkt dodając całą tą 'niezrozumiałą' otoczkę . Zaczynając od określenia zapachów jako prestiżowe. Następnie wlał ciecz do flakonów mających na celu podtrzymać i uosabiać ten domniemany prestiż. Jak również nie wiedząc czemu, udekorował wszystkie flaszki z serii kawałkami bursztynu, który nijak ma się do treści samych zapachów. A ostatecznie to co czujemy odstaje znacząco od tego udawanego luksusu. Dzięki uprzejmości Piratha doświadczyłem ostatnio L'ambre Shadow i dość pozytywne odczucia wynikały raczej z faktu odnalezienia w tej kompozycji tłuściutkiego sandałowca przypominającego bardzo ten w cenionym przeze mnie Dark Aoud. Poza tym bardzo klasycznie i jakoś nudno, choć trwałość całkiem przyzwoita.

    1. A ja się nie zgodzę bo co czyni produkt prestiżowym? Nazwisko, znanej osoby, która za grube pieniadze powie o nim cokolwiek mu się karze czy może wyimaginowana historia stworzona przez agencje reklamowe? Otóż moim zdaniem właśnie jakość, wygląd i trwałość pozwalają tego typu produktom obronic sie na rynku zalanym, przez tandety i nadmuchane koncernowe banialuki. A bursztyn wyróżnia, nie jest to może drogi kamień czy metal szlachetny ale napewno jest to więcej niz pomalowany plastik. Z drugiej strony czego możemy spodziewać się w produkcie za 60zł, przecież nie diamentów. Co do samego zapachu to nie do końca mój gust ale patrząc na ogół produkt ciekawy…

    2. Zapewne jego jakość i spójnośc tego co mowi o nim twórca a co jest w rzeczywistośći.I właśnie ta wyimaginowana historia ma miejsce w tej kolekcji. Jakość cieczy pozostawia wiele do życzenia, zresztą jakiej jakości składniki można użyć by stworzyć wyrafinowaną kompozycję której cena zamyka się w 60zł (swoją drogą nie wiedziałem że aż tak tanio). Bursztyn owszem ładny i przyzwoicie wygląda, nawet naturalny, co się cenni. Ale flakon jest również częścia produktu a wygląda tak jakby byl tylko stylizowany na te prestiżowe. Choć może to tylko kwestia gustu . Tak czy inaczej za taką kwotę pozytywnie, nawet w stosunku do znacznie droższych wypocin z sieciówek 🙂

  4. Przypadkowo dość stałem się posiadaczem De L'ambre Shadow J.Battini (wygrana w konkursie). Perfumy niczym szczególnym nie zwracają mojej uwagi (no może poza flakonem). Dość klasyczne, ciepłe, przytulne, raczej na chłodniejszą porę roku. Kojarzą mi się trochę z szarym Bossem. Chyba najprzyjemniej pachną w bazie. Nie rzucają na kolana ale też nie odrzucają zbytnio. Jakość adekwatna do ceny.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Popularne wpisy

Oriflame, robicie to dobrze

Wracam po najdłuższych wakacjach w życiu. Trochę trudno wdrożyć się do pisania, ale myślę, że możecie przygotować się na wysyp postów tej jesieni. Kończę właśnie

Czytaj więcej »

Patchouli Mazzolari

. Zapach ten, wraz z dwoma innymi próbkami, dotarł do mnie niespodziewanie, wprawiając mnie najpierw w osłupienie, potem w zakłopotanie, a ostatecznie sprawiając wielką radość.

Czytaj więcej »