Mad et Len: Santalum, Poivre, Lotus & Ambre

Tak, jak zapowiadałam, zapachy Mad et Len zaczynam zbierać w pęczki.

Trudno mi przewidzieć, ile tych pęczków będzie, bo przyznaję, że nie wiem na ile jeszcze rozczarowań starczy mi zacięcia. Tym bardziej, że mam w domu totalną Sodomę i Gomorę – remont łazienki, po którym nastąpi remont kuchni.

Niestety, moje podejrzenia w stosunku do Mad et Len powoli przechodzą w pewność. Marka ta dostaje ode mnie wysokie noty za pomysły i bardzo niskie za realizację. Nie chciałabym wyjść na snoba, ale w moim odczuciu „trójka przyjaciół” założycieli firmy po prostu pojęcia nie ma o perfumiarstwie. Pomysł, koncepcja i fajny styl nie wystarczą. Oczywiście, to miło, że troje ludzi spełnia swoje piękne marzenia, ale jeszcze milej byłoby, gdyby poparli te marzenia rzetelną wiedzą – przynajmniej w sytuacji, gdy życzą sobie 350 zł za owych marzeń flakonik.

Skrajnie proste kompozycje, czyste nuty, naturalnie brzmiące esencje – to wszystko stanowiłoby niewątpliwą zaletę, gdyby udało się zapach jakoś uporządkować i utrwalić. Tymczasem perfumy Mad et Len robią na mnie wrażenie kompletnie amatorskich.

Znacie zasadę sześciu stopni oddalenia? Tak się składa, że od twórców marki Mad et Len dzieli mnie mniej stopni. W odbytej ostatnio miłej rozmowie zasugerowałam przekazanie im życzliwej rady, by zatrudnili chemika – perfumiarza, który uzupełni ich kompozycje o składniki utrwalające i wzmacniające zapach. Nie wiem, czy przyjmą radę, ale mam nadzieję, że tak, bo pomysły na zapachy mają naprawdę fajne.

Dziś cztery zapachy programowe: Sandałowiec, Pieprz, Lotos i Ambra.

Santalum

czyli

Tę herbatkę należy parzyć dłużej

Santalum otwiera nutka lekko pikantna, przypominająca maleńki obłoczek białego (ziołowego) pieprzu. Po chwili pojawia się zielona, aromatyzowana olejkiem pomarańczowym herbatka. Po chwilach kilku zarówno pieprz, jak i herbatka nieco „czernieją”, akord cytrusowy przez moment przypomina neroli, po czym przygasa i w ciągu kilku minut  zanika.

Zapach zaczyna skłaniać się ku nutom drzewnym, a dokładnie w stronę aromatu szlachetnego iglaka. Zielone gniecione igły cyprysu lub może cedru tworzą z pozostałymi składnikami aromat lekki, urodziwy i nader przyjemny. Choć, na tym etapie, niezbyt zgodny z nazwą.

Wszystko to trwa kilkanaście minut. Potem robi się nieco bardziej drzewnie, lecz wciąż nie na tyle, by usprawiedliwić nazwę. Najwyraźniej czuję herbatę. Zapach do złudzenie przypomina herbaciane kompozycje Christophera Brosiusa: Russian Caravan Tea i Cedarwood Tea. Bardziej tę pierwszą – ze śladem jasnego, cytrusowego otwarcia.

Trwałość, około półtorej do dwóch godzin plus dodatkowe dwie godziny powidoku po perfumach na skórze, stawia Santalum w rzędzie trwalszych kompozycji Mad et Len.

Poivre

czyli

To co dobre, szybko się kończy

Poivre spodobał mi się od pierwszego testu. Delikatnie pikantny, w otwarciu lekko zielony z gorzką nutką przypominającą kadzidło. Faktycznie pieprzny, ale w sposób dla mojego nosa najmilszy – z podkreślonymi wszystkimi przyjemnymi niuansami aromatu czarnego pieprzu i stonowanym poziomem ostrości.

Po kilku minutach zaczyna zmierzać w stronę leciutko dopieprzonego Timbuktu, by ostatecznie zatrzymać się gdzieś wśród aromatów pieprzno – zielonych. I jest to złożenie fenomenalne: niszowo naturalne i po prostu śliczne zarazem. Świeża, delikatnie słodka zieloność agrestowych listków złożona z niezwykle delikatnie brzmiącym aromatem pieprzu, któremu eterycznej lekkości dodaje akcent przypominający goździki.

Gdzieś w tle błąka się charakterystyczny dla Mad et Len aromat zielonej herbatki, niejednoznaczny zapach przypominający ogryzek jabłka, ślad, dosłownie ślad kwaśnego aromatu rabarbaru. Gdyby Poivre był rzeczywiście normalną wodą toaletową i pachniał jak woda toaletowa: w miarę wyczuwalnie i przynajmniej przez te 4-5 godzin, myślę, że znalazłby się na liście zakupów bliskiej mi osoby lubiącej Calamus i Carbone.

Niestety, po godzinie zapach zaczyna sukcesywnie tracić moc i głębię, po dwóch zostaje z niego miły, lecz wyczuwalny wyłącznie tuż przy skórze ślad.

Nie potrafię powstrzymać się przed przytoczeniem wulgarnej nieco parafrazy pewnego znanego powiedzenia, która przyszła mi do głowy w związku z pieprzem i tym, co z niego wynikło. Brzmi ona: obiecanki – macanki, a głupiemu staje. Mnie stanąć nie ma co, ale przyznaję, nazwa i pierwsze nuty zaowocowały stanem pewnego pobudzenia i uczyniło to moje rozczarowanie jeszcze bardziej niemiłym. 

Lotus

czyli

Łabędzie śpiewają pod prysznicem

Lotus jest jedną z najtrwalszych kompozycji mad et Len. Trzyma się kilkanaście godzin. Tylko cóż mnie z tego?

Jeśli ktoś z Was nie wie, jak pachnie lotos, to po powąchaniu Lotus będzie wiedział. Albo zda sobie sprawę, że wiedział także wcześniej, tylko nie wiedział, że wie. 🙂

Charakterystyczny, oscylujący gdzieś między jaśminem, a konwalią zapach lotosowych kwiatów, subtelnie doprawiony wyczuwalnym przy skórze, przyjemnie cierpkim zapachem gniecionych łodyżek stanowi główny akcent kompozycji.

Po chwilach kilku ledwie, jasna kremowość kompozycji zostaje zmącona akcentem, który początkowo wzięłam za pierwszą, zwierzęcą część spektrum zapachowego jaśminu, później zaś rozwinął się w kierunku nut piżmowo – skórzanych. Choć dodatek jaśminu w kompozycji podejrzewam i tak.

Po dwóch trzech kwadransach kompozycja rozwarstwia się, rozkłada na dwa równoległe akordy: wierzchni, wyczuwalny z dystansu, kremowo kwiatowy, słodki, z owocowym niemal podbiciem oraz akord głębi, bardziej przyskórny, piżmowy (a raczej piżmianowy), z nutką podobno skórzaną. Gdzieś w zupełnym tle pojawia się zapach surowego styraksu i wanilia.

A najgorsze jest to, że po pewnym czasie wszystko razem pachnie mydłem. Dłuuugo. 

Ambre

czyli

Gdzie jest kaszalot?

Otwarcie jest absolutnie nieambrowe. Tak nieambrowe, że bardziej nieambrowe być nie może.

Świeże, lekko słodkie, z owocową przypominająca gujawę oraz dyskretnym dodatkiem białych kwiatów dodających kompozycji urody, lecz nie gęstości.

Po chwilach kilku słodycz gujawy zagłusza nuty świeże, pojawia się przyjemna, miękka nuta kremowo – pudrowa i kiedy już, już wydaje się, że zapach stanie się wyrazistym, lecz delikatnym kobiecym półorientem… Uchodzi z niego moc. Pojawia się jakaś nieokreślona amberka przybrana jak arabski olejek orientalny: trochę kwiatowo, trochę słodko, trochę korzennie. Ładnie, ale jeśli ktoś serwuje mi coś takiego pod tytułem Ambre, to ja czuję się oszukana. Trochę tak, jak gdyby ktoś zaprosił was na koniak, a poczęstował sałatką owocową, która dodatkowo okazała się tylko wierzchnią warstwą owoców w polewie ułożoną na dmuchanym ryżu. Bo po dwóch godzinach na skórze zostaje coś, co pachnie jak dmuchany ryż trzymany wcześniej w pudełku po perfumach. Niebrzydko. I, jak na Mad et Len, niekrótko. Ale także przyskórnie.

Jeśli zastanawiacie się, co jest na zdjęciu tytułowym dla Ambre, podpowiem: to kaszalot. Ten sam, którego wydzieliną jest ambra. Wiem, że mało jest kaszalota na zdjęciu i mało charakterystycznie ów kaszalot na nim wygląda, ale uwierzcie, z ambrą w Ambre jest dokładnie tak samo.

Źródła ilustracji:

Udostępnij:

Facebook
Twitter
Pinterest
Email

7 komentarzy o “Mad et Len: Santalum, Poivre, Lotus & Ambre”

  1. Bardzo jestem ciekawa Twoich wrażeń z Encens. Na mnie to zapach bardzo trwały, w przeciwieństwie do Syczuańskiego Pieprzu, który choć herbacianie urodziwy ulatuje nieprzyzwoicie szybko. Innych woni od Mad et Len nie znam, niektóre chciałabym potestować choć po lekturze Twoich o nich opowieści chęć ta zblakła jakby.

    1. No to jestem skuszona. Jeśli jest taki, jak zapowiada opis i do tego trwały, mam nadzieję przepaść i zakochać się w nim. 🙂
      Syczuański Pieprz jest śliczny. Naprawdę, gdyby był trwalszy… Może zagościłby u mnie w domu. 🙂

  2. Xiaoxiongmao

    Mnie Ambre pachnie jak konfitura morelowa i podoba mi się jako zapach optymistyczny i nieskomplikowany. Nieobecność albo niewyraźna obecność ambry mi nie przeszkadza, szczególnie, że nie bardzo wiem, jak ona właściwie pachnie. Niestety Ambre są bardzo nietrwałe, a przed zniknięciem zaczynają pachnieć nieco tanio-perfumeryjnie: ledwo wyczuwalnie, ale mnie to wystarcza. Albo mi się tylko tak wydawało, ale ze względu na marną trwałość nie mam wielkiej motywacji do dalszych testów.

    1. Jak na Mad et len są w miarę trwałe. Tyle, ze to wciąż mało.
      Fakt, są owocowo słodkie w otwarciu i pachną jakoś niekonkretnie perfumeryjnie przed zniknięciem. Ja jestem na nie. Ale do dalszych testów nie zniechęcam. Choć moją dewizą jest, by nie rozdrabniać się na perfumy, które pachną ładnie przez "większość" czasu. W końcu tyle jest zapachów, które zachwycają mnie od pierwszej do ostatniej nuty. 🙂

  3. Żadnego z nich nie znam. Zainteresował mnie opis Poivre, szczególnie ten rabarbar i agrest, ale takich nietrwałych zapachów raczej unikam.
    Świetny kompot rabarbarowy (zapach) odkryłam w perfumach mojej siostry. Jak przypomnę sobie ich nazwę, to napiszę.

  4. Flaszeczki cudne. Ale to, co piszesz o zapachach… Może o dobrze, nie da się spróbować każdego zapachu, który opisano.
    W czasach doktoranckich skubaliśmy czasem takie flaszeczki z labu ratując je przed utylizacją. Niestety ze względu na różną, często trudną do zidentyfikowania i być może toksyczną zawartość nie odważam się trzymać w nich przypraw i kurzą się na półce. Ale śliczne są. W jednej jest stara parafina, chyba sprzed wojny. A w innej, maleńkiej 20 ml… mech dębowy. Chyba też sprzed wojny. Ale wciąż pachnie jak trzeba.
    Ale widzę jeszcze coś z lawą i afganem. Biegnę czytać.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Popularne wpisy

Zapraszam do Willi Buti :)

Do perfum marki Villa Buti zabieram się już od dawna – zawsze jednak pojaw3iało się coś bardziej pilnego, bardziej oczekiwanego i ważniejszego. Cóż jednak może

Czytaj więcej »