Muzeum perfum to obowiązkowy punkt w paryskiej marszrucie każdego perfumaniaka. Tak przynajmniej nam się wydawało…
Na Rue Scribe 9 dotarliśmy w deszczu. Przelotnym, typowo paryskim – z nonszalancją zmieniającym natężenie i przeplatanym równie nonszalanckimi rozpogodzeniami. Nie przeszkadzał nam, ale miło było wejść do ciepłego wnętrza z perspektywą wielogodzinnej uczty intelektualnej przed sobą.
Wnętrze hallu, w którym znajdowała się recepcja niezbyt „paryskie”, bardzo proste i niestety z wyraźnymi symptomami wskazującymi na to, że okres świetności ma już za sobą. I niezbyt czyste. Kurz, nawet nieco śmieci. Na zdjęciu tego nie widać – mój aparat podkolorował rzeczywistość. To miło z jego strony. 🙂
Na ścianie po prawej witrynka. Jedna. Mała. A w niej dwa flakoniki, które podekscytowana perspektywą zwiedzania skwapliwie uwieczniłam.
Pani w recepcji poinformowała nas grzecznie, że jeśli poczekamy chwilkę, muzeum zapewni nam przewodnika w naszym ojczystym języku. Oczywiście poczekaliśmy.
W wolnej chwili pobraliśmy katalogi wystawy, które okazały się… Ulotkami handlowymi zawierającymi druczek zamówienia katalogu wysyłkowego. I tyle.
Pani przewodnik – bardzo sympatyczna, uśmiechnięta młoda dama mówiła piękną polszczyzną i niewątpliwie była native speakerem. Bardzo nas to zaskoczyło. Podobnie jak informacja, że w muzeum absolutnie nie wolno robić zdjęć. Nie spotkaliśmy się z takim zakazem w żadnym z paryskich muzeów. Owszem, powszechny jest zakaz stosowania lamp błyskowych, którego przez poszanowanie dla wrażliwych na światło dzieł sztuki skwapliwie przestrzegamy, ale żeby tak w ogóle nic a nic?
Podczas zwiedzania sprawa się wyjaśniła. Zbiorów muzeum fotografować nie wolno, bo… właściwie nie ma muzeum.
Cała ekspozycja to trzy pokoje, w których zebrano przedmioty robiące wrażenie niedużych zbiorów prywatnych, nie zaś zorganizowanej, tworzonej przez lata kolekcji muzealnej:
- Trochę flakoników i przyborów kosmetycznych z różnych okresów historycznych.
- Tablicę pokazującą miejsca, skąd Fragonard sprowadza swoje esencje. Bardzo ciekawą i pomysłową. Z Polski sprowadzają brzozę i liście porzeczki. Przyznaję – udało mi się strzelić fotę z biodra. Nie mogłam się oprzeć.
- Witrynki z etykietami z perfum, które jedna z towarzyszących nam w zwiedzaniu pań określiła jako „przypadkowe” i nie mogłam się z jej spostrzeżeniem nie zgodzić. Z eksponowanych marek zapamiętałam Revlon.
- Kilka alembików, które nie były nazywane alembikami, bo miła pani
przewodniczka o pozyskiwaniu esencji perfumeryjnych powiedziała tylko,
że za pomocą pary pozyskuje się olejki. W sumie prawda. 🙂
- Najciekawszym eksponatem kolekcji okazały się odgrodzone od zwiedzających sznurkiem organy perfumeryjne. Klasyczne, proste, nieduże i bardzo ładne. Zapewne moje wrażenia byłyby intensywniejsze, gdyby nie fakt, że w domu posiadam nieomal identyczny i, dzięki nowoczesnej chemii, bogaciej wyposażony sprzęt, o czym wkrótce napiszę szerzej i z entuzjazmem. Nie zrobiłam zdjęcia. Głównie dlatego, że stały one przy schodach wiodących do sklepu i informacja, że to już koniec zwiedzania wprawiła mnie w totalne osłupienie.
Zanim przeszliśmy do części handlowej pani Anna zaproponowała nam bardzo fajną, prostą, lecz pomysłową zabawę. Osiem pachnących pomad i osiem zdjęć surowców oraz zadanie przyporządkowania zapachu do jego źródła. Pamiętam różę, lawendę, ananas, kokos, truskawkę, lukrecję cynamon. Ósmy składnik wypadł mi z pamięci, ale było to coś równie dobrze rozpoznawalnego. Mogłam zanotować…
A potem przeszliśmy do sklepu. Nie da się opuścić muzeum nie przechodząc przez sklep.
W sklepie wszystko stało się jasne. Muzeum to pretekst. Nasza urocza przewodniczka nie była przewodniczką po muzeum, tylko przewodniczką po zakupach.
Poznaliśmy sporą część oferty handlowej. Zapachy w chwili obecnej już całkiem nieźle znane także w Polsce – na przykład dzięki Oryginały.com, który to sklep ma w asortymencie część pachnącego repertuaru marki Fragonard.
Cóż ja rzec mogę o tych kompozycjach? Przyzwoite, dobrej jakości, trwałe. Niestety także bardzo zachowawcze, jak gdyby rozwój marki zatrzymał się w momencie gdy ludzie zaczęli tworzyć kompozycje dziwne. W ofercie Fragonarda nic nie jest dziwne. Wszystkie zapachy są przycięte jak trawniki w wersalskich ogrodach.
Najciekawsze, co udało mi się powąchać to czysty oud – ewentualnie coś, co określone zostało jako czysty oud, choć serwowane jest w metalowym flakoniku z atomizerem – podobnie jak czysty attar z róży. Forma podania tych cudów wydała mi się dziwna, a po powąchaniu 30 potężnie projektujących kompozycji nie byłam już w stanie stwierdzić, czy to oud, oud z domieszkami, oud zrekonstruowany (choć to raczej nie) czy oud rozcieńczony. Nie kupiłam więc, mimo dobrej ceny; ale powąchałam z przyjemnością.
Sporo czasu poświęciłam na (pobieżne) prewąchanie wszystkich praktycznie oferowanych kompozycji. Z tymi dedykowanymi panom włącznie. Przed wizytą, na podstawie nut, na swoją zakupową ofiarę wytypowałam Desert z oudem w bazie. Niestety, testowałam go parę dni wcześniej w innej z paryskich perfumerii Fragonarda i okazał się dość nijaki. Podobnie jak kuszący kadzidłem w składzie Encens Feve Tonka. Cedre okazał się cytrusowy, Vetiver podobnie, Santal zielony, a Figuier Fleur zachował się dokładnie jak wtedy, kiedy recenzowałam go dla potrzeb KonFIGuracji Fig – pacnął mnie po nosie wiąchą kwiatków. Najbliżej ideału były drzewne F! lecz ostatecznie, po długiej męce opuściłam sklep tylko z butlą Patchouli.
Wychodzę więc ze sklepu, a tam niespodzianka. Drugi sklep!
Ze sklepomuzeum Fragonarda wychodzi się bowiem na podwórze, na którym vis-a-vis wyjścia znajduje się to:
A w środku to:
Oczywiście wlazłam, odbyłam powtórną sesję wąchania i tym razem wyszłam z niczym.
Ostatecznie wróciliśmy przed oficjalne wejście do muzeum, żeby, korzystając z poprawy pogody, zrobić ładne zdjęcie frontu z szyldem. Ładnego frontu z ładnym szyldem.
Czy żałuję tej wizyty? W żadnym razie!
Cieszę się, że udało mi się zobaczyć to miejsce, cieszy mnie możliwość poznania bogatej oferty tej nobliwej marki. Jestem bardzo zadowolona z tego, że odwiedziliśmy muzeum. Ale drugi raz raczej się nie wybiorę.
Przygotuję natomiast dla Was kolejny odcinek „Pachnącego Paryża”. Zapraszam!
9 komentarzy o “Pachnący Paryż – Muzeum Perfum Fragonard”
To jest właśnie niezły zabieg i sztuka przyciągania, czyli coś a'la muzeum a potem przejście do części właściwej.
Przez jakiś czas miałam "fazę" na zapachy Fragonarda, ale po zużyciu kilku straciłam zainteresowanie aczkolwiek mile wspominam. Powrotu nie planuję.
Kolejny odcinek 🙂 i czekam na następny.
Ja miałam kiedyś Baroque i Belle de Minuit. I jeszcze wanilię z Naturalsów. Teraz mam Patchouli. One w sumie ładne są. Naprawdę ładne… 🙂
ile tam dobroci-zazdroszczę:)
Rozumiem doskonale. Też tak mam, że chciałabym zobaczyć, zwiedzić, powąchać wszystko, co tylko zobaczyć, zwiedzić i powąchać można. 🙂
Powąchać nie zaszkodzi, klimat mało wciągający. Chyba inaczej To sobie wyobrażałem. Dobrze jednak poznać i gdybym był w okolicy to jednak zajrzał bym ze smakiem 🙂
Ależ jasne! Wypada i należy wejść. Szczególnie, ze zwiedzanie nic nie kosztuje. podobnie jak testowanie perfum do woli. A to zawsze frajda.
Firma jest z Grasse – podobno muzeum w Grasse jest większe i ciekawsze.
Dlatego wybiorę się na lazurowe wybrzeże…kiedyś 🙂
Sprytny pomysł, ale odbieram to trochę jak oszustwo… Wiem, wiem – reklama dźwignią handlu, trzeba umieć przyciągać klienta itd, ale… takie to cwane trochę 😉 Mimo wszystko z pewnością było to fajne doświadczenie i możliwość poznania nowych (i nie nowych) zapachów 🙂
Ja też poczułam się rozczarowana i troszkę nabita w butelkę. Ale doświadczenie było fajne. Masz rację.
Ciekawa jestem, jak takie mini muzeum odbiera ktoś, kto nic nie wie i nie interesuje się tematem. Może to jest porcja w sam raz? I poziom ogólności też w sam raz?