Było już w tym tygodniu coś brzydkiego, to teraz pora na coś ładnego dla równowagi. A że lato w pełni, przpomnę coś ładnego, zielonego i po prostu przyjemnego. I ponownie, jak w przypadku Terre – z interesującą nutą przemyconą w przyjemnie letniej kompozycji.
Moją dzisiejszą opowieść łączy z Terre także to, że nie jest nowością, ale nawet pisząc (w miarę) systematycznie przez nieomal dwie dekady nie da się recenzować wszystkich nowości na bieżąco – jest ich po prostu zbyt wiele. I zupełnie się na to nie żalę, bo więcej premier oznacza więcej pięknych perfum do poznania.
Amazingreen poznałam natychmiast po premierze – Comme des Gracons to najważniejsza marka w historii niszowego perfumiarstwa i staram się trzymać rękę na pulsie. Po prostu tak jakoś wyszło, że w 2012 roku zdecydowałam się poświęcić czas i energię na inne perfumy. To jeszcze był czas, kiedy bardziej skupiałam się na mrocznych zapachach i Sabbath of Senses było trochę taką zadymioną jamą w ziemi, do której rzadko docierało światło.
Po latach pisanie wyłącznie o perfumowych kopciuchach stało się nieco monotonne. Prowadząc warsztaty i wykłady siłą rzeczy zaczęłam koncentrować się repertuarze bardziej różnorodnym i zaczęłam go doceniać, czasem podziwiać. Zdarza mi się nawet czasem podkochiwać w perfumach zupełnie niemrocznych, choć trwałych związków raczej z tego nie ma.
Amazingreen kupiłam kilka lat temu w takim uroczym zestawie miniatur i dziś „zlałam się” nimi obficie w ramach odreagowania ostatnich smrodlawych tematów i planu porecenzowania flaszeczek, które posiadam i podziwiam. Plan powzięłam wiosną ubiegłego roku i w ramach realizacji na SoS pojawiły się już Onekh z kolekcji La Gemme Bvlgari, Eau Parfumee au The Noir tez Bvlgari, XIII La Treizieme Heure z butikowej kolekcji Cartier, L’Haleine des Dieux ze złotej kolekcji Serge’a Lutensa, Stercus Orto Parisi, Fleur Nocturne Isabey, Laylati Xerjoff i wspomniane Terre d’Hermes w trzech wersjach (także z miniatur). I na tym nie koniec, bo jeszcze kilka flaszek czeka. W tym mini Comme des Garcons 2 z tego samego zestawu.
Amazingreen od pierwszych sekund są adekwatne do nazwy: są green i są amazing w ujęciu wyraziste, nasycone olfaktoryczną barwą, żywe.
Fantastyczna zieleń – tak świeża, że wręcz chrupka i słodka jak młode listki kapusty. Przepięknie brzmi bluszcz, wspaniale soczyste nuty trawiaste przypominają inne zielone arcydzieło Comme des Garcons: Calamus z serii Leaves. Papryka pojawia się po kilku minutach i jest to papryka piękna estetycznie. Jej zapach namalowany jest z lekkością i wdziękiem, jak gdyby była szlachetnym, tropikalnym kwiatem.
I kiedy już… już wydaje się, że pójdą Amazingreen w stronę orientalnej słodyczy… pojawia się pikanteria. Nie metaforyczna, lecz najzupełniej dosłowna. Akcent chłodny jak pierwsze, zwodnicze dotknięcie kapsaicyny na języku. Ten moment, kiedy wydaje nam się, że ta śliczna, lśniąca papryczka będzie smakowała świeżo i rozkosznie.
Kolejne prominentne odczucie przy noszeniu kompozycji Jean-Christophe Héraulta to chłód. Nie jest to chłód zielony, którego się spodziewamy, lecz chłód mineralny kontrastujący z ciepłą zielenią otwarcia. Dwojakość wrażeń: ciepłe listki, chłodna woda. Ciepłe owoce, chłodne kamyki. I ta woda brzmi jak mineralna, a kamyki jak polerowane – nieco syntetycznie i zdecydowanie nowocześnie.
Kontynuując nowoczesny wątek, przyjrzyjmy się najbardziej kontrowersyjnej nucie tych perfum. Mam na myśli proch strzelniczy, o którym na jednym ze spotkań perfumeryjnych wywiązała się żarliwa dyskusja. W kontekście tych perfum właśnie. Mieliśmy wówczas trzy frakcje polemiczne. Frakcję: „Jest proch”, frakcję: „Nie ma prochu” i trzecią, najmniej polemiczną: „Kogo to obchodzi”. Uczciwie wyznaję, ja należę do frakcji „Jest proch” ale nie czarny, którego wszyscy się spodziewają i doszukują, tylko szary, bez węgla, bez saletry i zdecydowanie mniej perfumeryjny. Jest ten szary proch w zapachu, ale nie złożony z ciepłem łuski i zapachem metalu, tylko w wersji wystudzonej, którą przynosimy do domu na palcach i ubraniu. W złożeniu z gasnącą zielonością i trącą po języku pikanterią tworzy on akord bazowy tych perfum. Cichy, dyskretny, ale trwały. I, w sposób nieostentacyjny, niszowy.
I oczywiście: można powiedzieć „nowoczesny”, można powiedzieć „syntetyczny” – ale mamy współcześnie tyle fenomenalnych, naturalnie i zachwycająco pachnących aromamolekuł, że syntetyczność zapachu jest zazwyczaj wrażeniem subiektywnym i nie traktuję tego wrażenia jak mankamentu w tych perfumach.
Dajmy więc spokój wyrzekaniu na chemię, bo ja osobiście, czuję chemię z tym zapachem i hexenolowa zieleń nie przeszkadza mi tak samo, jak nitrocelulowowy proch na kewlarowej kamizelce. Czuję się dziś w Amazingreen jak superbohaterka w malowniczej dżungli ratująca świat przed malkontentami, którzy narzekają na chemię w perfumach. Choć siedzę przy biurku i nawet mój fotel nie jest zielony.
I choć nie jest to z mojej strony niespodziewana zielona miłość, i choć nie jest to arcydzieło – są to naprawdę przyjemne perfumy. Podobnie jak Wonderwood. Najlepsza z tego trio jest kompozycja, której nie recenzowałam. Jeszcze.
Data premiery: 2012
Kompozytor: Jean-Christophe Hérault (twórca, między innymi, Aventus Creed)
Projekcja: początkowo obszerna, ale to trwa bardzo krótko. Potem zapach należy do dysretnych
Trwałość: subiektywna. Ja czuję Amazingreen wiele godzin, ale pytane o zapach osoby czasem deklarują (w tym samym czasie), że jest niewyczuwalny
Nuty zapachowe:
Nuty głowy: zielona papryka, liście palmowe, orzechy laskowe
Nuty serca: bluszcz, kolendra, kłącze irysa, krzemień
Nuty bazy: wetiwer, proch strzelniczy, białe piżmo, dym


