Słaba herbatka
Kłopot mam z oceną tego zapachu spory i uwierający mnie szczególnie.
A to dlatego, że zapach po pierwsze jest (w opozycji do trocinek, czy sianka z tej firmy).
Po drugie jest naprawdę ładny.
Po trzecie zaś jest krótko. I to jak!
Pewnie niesamowicie Was zaskoczę pisząc, że Earl Grey Tea pachnie… herbatą Earl Grey.
Herbatą czarną, sypaną, parzoną starannie z pięknie rozwijających się w gorącej wodzie listków, niezbyt mocną, niezbyt gorzką.
Olejku bergamotowego dodano do tego szlachetnego naparu suto, lecz bez przesady. Jest w sam raz świeży i w sam raz aksamitny.
Słowem: perfekcja.
Zapach rozwija się w kierunku słodyczy, dokładnie tak samo, jak gorący, słodki napar zdaje się subiektywnie coraz bardziej słodki w miarę stygnięcia.
Ładnie komponuje się z wanilią i figą. Ciekawie uzupełnia zapachy przestrzennie drzewne. Litościwie cywilizuje dziwadełka w rodzaju demeterkowych zieloności.
Naprawdę nie miałabym zastrzeżeń, gdyby nie to, że przygnębiająco szybko znika. Jest zbyt ulotny nawet jak na EDC. Nie jest to na mnie co prawda kwadransik (jak twierdzi moja znajoma Natalka) ale naprawdę – po trzydziestu minutach, w dobrych warunkach po godzinie zostaje po pięknej Szarej Eminencji ledwie mglisty powidok.
Wielka szkoda.