Costes 2

Sama nie wiem, jak zacząć tego posta.
Szarganie świętości i brukanie ikon perfumiarstwa nie jest czynnością, której oddaję się z pasją i entuzjazmem, ale przyznaję – czasem odczuwam satysfakcję. Tym razem satysfakcji nie stwierdza się.


O pierwszym Costesie pisałam z pewną emfazą, że perfekcyjnie skomponowany, idealnie wyważony, urzekająco piękny i tak dalej. Kłaniałam się również w pas Wielkiej Olivii, która za tą niezwykłą kompozycją stoi. I choć Costes (który teraz pewnie nazywał się będzie Costes 1) mojego przewrotnego serca nie zdobył, zdobył mój podziw i szacunek. A to wiele.

Costes 2 przypomina swojego wielkiego poprzednika głównie tym, że mojego serca także nie podbił. Nie w tym jednak kłopot. Problem w tym, że nie wzbudza on nie tylko podziwu, ale tak szczerze – trudno jest mi mieć do niego jakikolwiek osobisty stosunek, bo zamknięty w budzącym wielkie nadzieje czarnym flakonie zapach jest po prostu… Mierny.
Mógłby stać na sephorowej półce gdzieś pomiędzy przebrzmiałymi ramotami, a masowo nabywanymi substytutami sex appealu.

Brzmiące w otwarciu duszne nuty kwiatowe podbite kosmetycznym piżmem i smutno niepikantnym cynamonem dają rezultat przywodzący mi na myśl świecę wetkniętą w gęsty, odżywczy krem pielęgnacyjny. Nie pytajcie, skąd takie skojarzenie – daję słowo, w życiu nie wtykałam świec w krem. Chyba, że w krem na torcie, ale to nie jest ten przypadek.

Świeca jest nowa, nie płonie, ale wosk jest zmiękczony przez wysoką temperaturę. Krem lekko się rozwarstwia emitując leniwe molekuły zapachu w nieruchome, nagrzane powietrze. Zapach jest delikatny, ale dziwnie gęsty. Jednorodny, jednostajny, statyczny.
Na tym etapie nie odnajduję w tej kompozycji ani lekkości i finezji charakterystycznej dla większości dzieł Giacobetti, ani zmysłowości pierwszego Costesa.

Jeśli miałabym doszukiwać się w tym zapachu oryginalności, to najbliższy tego terminu jest sposób następowania po sobie nut.

Po naprawdę nieruchawym otwarciu Costes 2 rozjaśnia się i traci tę uciążliwą, kremową gęstość, która czyniła pierwszą godzinę jego trwania tak trudną dla mojego nosa.
Dość ciekawa nutka geranium zestawionego z „dżemową” różą i kwiatem pomarańczy sprawia, że już bez niechęci (z)noszę ten zapach. Miła, owocowa słodycz nieco unosi kompozycję, nadaje jej lekkości i pozwala wreszcie uwierzyć, że Giacobetti choć z daleka patronowała procesowi mieszania składników.

Kłopot w tym, że nieuciążliwy i nieuwierający Costes 2 wciąż nie staje się dziełem wybitnym.
Na tym etapie jest po prostu ładnym i przyjaznym „zapaszkiem”, jakich wiele na sephorowych półkach. Ani lepszym, ani gorszym od innych urokliwych przeciętniaków.
A dla dopełnienia tego niezbyt porywającego obrazu dodam, że nader przeciętną ma on także moc i trwałość.

***

Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że wpadłam w pułapkę swoich własnych oczekiwań.

Pierwszy Costes stał się ikoną, dziełem sztuki perfumeryjnej w dosłownym rozumieniu tego słowa. Sequele są zawsze wyzwaniem. Firma Hotel Costes podjęła ryzyko zmierzenia się z własną legendą, wynajęła najlepszego możliwego fachowca i… Moim zdaniem straciła.
Może numer 3 okaże się lepszy?


Data powstania: 2009
Twórca: Olivia Giacobetti

Nuty zapachowe:
benzoin, cynamon, turecka róża, geranium, kwiat pomarańczy, drewno gwajakowe

* Autorem zdjęcia nr 3 jest Tim Walker

Udostępnij:

Facebook
Twitter
Pinterest
Email

1 komentarz o “Costes 2”

  1. Sabb, jesteś kusicielką. Będę spędzać wieczory na twoim blogu 🙂 Zrecenzowałam u siebie Gucia, więc jak chcesz to zajrzyj – też miałam problem z moim księciem. Wiesz gdzie kliknąć – http://dysk89.wordpress.com/ A Costes zobaczę, może mi się spodoba 😉
    Pozdrawiam Werka

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Popularne wpisy

Zmiany, zmiany…

Witajcie, podejrzewam, że nie umknęły Waszej uwadze zmiany na stronie. Pasek nawigacyjny pod nagłówkiem to narzędzie, które kusiło mnie od dawna. Chociażby dlatego, bym wyróżnić

Czytaj więcej »