To będzie porażka sezonu – pomyślałam na widok williamsowskiego Incense.
Kadzidło w różowym flakoniku? Zapakowanym w tęczowe pudełeczko?! Łolaboga!
I co?
Ano nie sądźmy książki po okładce, a perfum po flakonie.
Gdyby Incense zapakowano w mhrrroczny, dyszący czernią pojemnik, pewnie uznałabym, że kompozycja zapachowa jest subtelna i mało charakterystyczna. Ale w zestawieniu z kiczowatym pudełeczkiem i słitaśnym flakonikiem zawartość robi wrażenie nadspodziewanie niszowej.
Element zaskoczenia działa tu ewidentnie na korzyśc zapachu.
W nutach labdanum, paczula i kadzidło. Niewątpliwie frankońskie, choć i obecność innych kadzidlanych żywic skłonna jestem podejrzewać. Konkretnie na myśli mam elemi i opoponaks.
Zapach chłodny chłodem paczulowym i wilgotnym, słodki słodyczą charakterystyczną dla olibanum, dymny dymem łagodnym, statycznym i czystym, z dodającą kompozycji nieco charakteru i niejednoznaczności cierpką nutą czystkowej żywicy.
W nucie otwarcia dopuszczam dodatek wetiweru; w bazie oczywiście drewno: poza jasnym cedrem, najprawdopodobniej cyprys, lub inny szlachetny iglak.
Nie zdziwiłabym się, gdyby wśród składników znalazł się jakiś czynnik aldehydowo – przestrzenny, może rumianek, może lawenda, może (jak sugerją niektóre źródła) geranium?
Ogólnie Incense Williamsona nie sprawia wrażenia kompozycji szczególnie skomplikowanej, a już na pewno nie jest zapachem ruchliwym, czy (poza kontrastem z opakowaniem) zaskakującym. Robi za to na mnie wrażenie kompozycji ładnej. Tak ładnej, jak ładne może być nienatrętnie sakralne, nieskażone nadającymi kompozycji dramatyzmu i dziwaczności dodatkami kadzidło.
Nie ma w nim ani onieśmielającej potęgi Avignon, ani poruszającej zadumy Cardinala, ani sentymentalnej cielesności Ceremony – w tych kategoriach jest Incense ledwie karzełkiem wśród świątynnych gigantów, a jednak jest karzełkiem urodziwym i wcale niepróżnym. Nie budzi zachwytu i nie maluje mi w głowie sugestywnych obrazów, ale jednak jakoś… Sprzyja zadumie, wycisza.
I nie wiem sama. Może to dobrze, bo przecież nie co dzień i nie zawsze musimy pachnieć czymś, co nam trzewia wybebesza i dech zapiera. A może zupełnie niedobrze, bo po cóż używać czegoś ledwie ładnego, skoro tyle mamy w zasięgu ręki zapachów pięknych?
Oczywiście wcale nie zamierzam rozstrzygać tej kwestii tu, na blogu, a i całkiem niezobowiązująco także nie będę się jednoznacznie w tej materii określać. Jednak fakt, że wspomniane wyżej „giganty” w swych zbiorach mam, a Incense Williamsona, mimo nader korzystnej ceny, jednak nie, jest cząstkową przynajmniej odpowiedzią na tak postawione pytanie.
Data powstania: 2007
Nuty zapachowe: labdanum, paczula, olibanum
* Pierwsza ilustracja to oczywiście rzeczony flakon
** Druga to rzeźba zwana Uśmiechniętym Aniołem z bazyliki Notre-Dame de l’Epine w Reims
4 komentarze o “Matthew Williamson Incense”
Na mnie niestety to kadzidełko zajeżdża kocim moczem podobnie jak Statkus (a może i gorzej).
Stworzył z dwoma innymi (Statkus i Cardinal) niechlubną trójcę "kadzidłomoczy" – wybitnie "zimne" kadzidła, których moja skóra nie znosi.
D'ou
Ugh, to chyba nawet gorzej, niż mydło. :(((
Bo na mnie niektóre kadzidła się mydlą. Ale nie te akurat.
A przy okazji – straszliwie dawno Cię nie widziałam. Ani tu, ani na forum, ani w realu. Co z tym Euroconem? Wybierasz się? Bo mamy już nieomal full obłożenie.
Dopóki nie podreperuje zdrowia i nie pokończę kilku projektów nie mam co marzyć o wyjeździe. A zobaczymy się na pewno, choć nieprędko.
Ściskam!
D'ou
Za oknem leje, a ja od trzech dni wwąchuję się w próbkę Incense od Ciebie. Nie wiem, co mnie tak wzięło na niego (inna sprawa, że nie wiem, co mnie ocknęło z perfumeryjnego letargu), musi już jesień nadejszła ;P
I tak wącham i wącham i wącham i w końcu zażyczyłam sobie go na gwiazdkę… 😀
Owszem, nie jest wędrowny, ale jego stałość i trwałość jest przyjemna i pożądana. Na mnie się tak miło i cieplutko wybarwia, nie uderza totalnie po zmysłach jak Avinion czy powala z nóg jak Kyoto, ale może przez to, że potrafi towarzyszyć a nie szarpać i gryźć ;P zostanie moim towarzyszem… w grudniu 😀
Mój Ci on 😀 (tymczasem próbką się delektuję 😀 Dziękuję Sabbath, jesteś kochana!)