.
Tym razem postanowiłam, że serię recenzji „firmowych” rozpocznę od zapachu, który zaintrygował mnie najbardziej.
Usiłowałam sama siebie nakłonić do wzięcia się najpierw za recenzje letnie. Pokusa opowiedzenia wam o tym ostatnim, budzącym największe żądze zapachu motywuje mnie do szybszego rozprawiania się z pozostałymi. Jednak czyż można oprzeć się kompozycji, która tak się nazywa?! Czyż JA mogłabym się jej oprzeć?!
Osoby, które pamiętają najpiękniej ilustrowany post w historii tego bloga znają odpowiedź na to pytanie…
Moc silnika
Otwarcie to najpierw błysk bergamoty.
Po dosłownie kilku sekundach dołącza do niej kardamon, za którym nadciąga herbaciany opar. I tym razem jest to prawdziwa rosyjska herbata: brudna, podtęchła, poddymiona. Taka, jaką być powinna zgodnie z jej prawdziwą, niepodkolorowaną w celach marketingowych historią, o której dawno temu pisałam przy okazji Herbatki Rosyjskich Karawan I Hate Perfume.
Zza herbacianego oparu wynurza się najpierw wetiwer – korzenny, kłąkowaty, lekko ziemisty – dokładnie taki, jaki lubię najbardziej. Towarzyszy mu zapach schnących cytrusowych skórek oraz dwie niesamowicie intrygujace nuty drzewne, które jednocześnie fascynują mnie i powodują ostrożny niesmak. Pierwsza to uwielbiany przeze mnie cynamon, który przekornie i perfidnie pokazany został jako niedosuszony, toporny płat kory. Drugą jest nielubiana przeze mnie lukrecja potraktowana w podobny sposób, co jej akurat służy wyjątkowo.
Gdyby nie wciąż unoszące się na wierzchu cytrusy, z coraz wyraźniej wyczuwalnym grejpfrutem – byłoby naprawdę fascynująco. A tak jest tylko ciekawie. I to przez pierwsze pół godziny ledwie.
Po jej upływie wszystkie te dziwne nuty łączą się tworząc zdecydowanie mniej dziwną całość.
Pojawia się cedr i spokojny, chłodny tytoniowy dymek. Irytujące cytrusy powoli przesychają tracąc irytującą ostrość, nie znikają jednak, tylko wtapiają się w główny nurt kompozycji, który tworzą jasne nuty drzewne i podejrzanie świeża herbata. Bardzo ładnie wychodzi wetiwer: coraz wyraźniejszy i coraz bardziej zielony. Zapach sukcesywnie zyskuje na urodzie i jednocześnie traci na oryginalności.
Trend ten jest stały, proces „ślicznienia” trwa, po godzinie z hakiem możemy cieszyć się dość pospolitym, herbaciano – cytrusowym zapachem. Rzeczywiście męskim, choć raczej intuicyjnie: nieagresywnie i nieortodoksyjnie.
Opornie ujawniająca się baza najpierw przybiera postać przebłyskującego wśród nut świeżych i energetyzujących jasnego piżma. Rychło pojawia się czysta, okrojona z olfaktorycznego widma ambra (ambroksan?), ślad nowej, nielakierowanej skórki podprawionej świeżymi przyprawami i fasolkami tonka. I dalej jest fajnie. A mnie ta fajność mierzi i nudzi.
Contre Pouvoir pomyślany został, jako metafora atmosfery eleganckiego męskiego klubu: komfortowego i ekskluzywnego.
Pani Bouge twierdzi, że tego typu kluby są dla niej nieodparcie atrakcyjne, sam zapach zaś ukazuje męskość jasno manifestującą się w codziennym życiu.
Ok, nie mnie dyskutować z jej wyobrażeniami, mogę jedynie napisać, że dla mnie to męskość z tych atrakcyjnych inaczej. Odpicowany, wymuskany, zimny zarozumialec.
Rozczarowana spojrzałam na pozostałe dokonania pani Bouge. I niestety, poza Brecourtami, znalazłam jedynie Ibizę Femme Cathy Guetta (kwiatki), Caline Tender Moments Gres (owocki i kwiatki), Gandali Isabel Derroisne (znów owocki i kwiatki) oraz Little Kiss Cherry Salvador Dali (zgadnijcie co? Owocki i kwiatki!). I powiem Wam, że nie mam już ochoty globalne testy kolejnych jej wytworów. Nawet Agaressence to po wstępnych oględzinach głównie kwiatki ze śliwką. Coś mi się widzi, że seria Brecourtów zaczęła się i skończyła zarazem.
Pytam więc (retorycznie, lecz ze szczerym wyrzutem), gdzie jest obiecany silnik? Gdzie moc?!
Na czym polega związek nazwy z zapachem w tym przypadku? Na tym, że nasz picuś jeździ fajną furą? Cóż z tego, skoro zostawił ją na parkingu?
Data powstania: 2010
Twórca: Emilie Bouge
Nuty zapachowe:
kardamon, rosyjska herbata, bergamota, grapefruit, cynamon, drewno lukrecji, cedr, ambra, wetiwer, tytoń, bób tonka
* Pierwsze i trzecie zdjęcie: Sam J. Jones w roli Flasha Gordona w filmie Mike’a Hodgesa z 1980 roku. Film znany jest głównie z tego, ze muzykę do niego napisali chłopcy z supergrupy Queen.
** Zdjęcie egzotycznego przewoźnika herbaty pożyczyłam od znawczyni herbaty Mary Kate, której stronę odwiedzić można pod adresem: teawithmarykate.wordpress.com
*** Czwarte zdjęcie reklamowe
**** A piąte nie do zidentyfikowania dla mnie. Pojawia się w sieci wielokrotnie, zwykle wywalając mi przeglądarkę i nie jestem w stanie dociec, ani kim jest lala na nim, ani któż je popełnił.
6 komentarzy o “Contre Pouvoir Brecourt”
no proszę, okazuje się, że tamten post mi umknął a cudny jest zaprawdę! Miłej niedzieli, którą tak wcześnie rozpoczęłaś.
Zostawił na parkingu w galerii handlowej i pobiegł na zakupy 🙂
Dawniej to w galeriach były obrazy 😉
Nie do końca Piotrze, we Włoszech galerie jako miejsca handlu istniały już w XIX wieku, oczywiście jako pięknie zdobione pasaże handlowe z mozaikami na podłodze.
Masz Łukaszu rację, właśnie doczytałem 😉 Choć to Włochy.
Jednak dominujące znaczenie tego terminu łączyło się do niedawna ze sztuką (poza architekturą). Przynajmniej u nas (ale nie tylko). Swoją drogą, ciekawe są te zmiany znaczeń słów. Sklep jako miejsce wyjątkowe, ekskluzywne etc. Widziałem sklep z lampami – nazywał się "Salon światła" 🙂
Mnemonique, ja nie rozpoczynałam niedzieli, tylko kończyłam sobotę. 🙂
Łukaszu, Piotrze, fure to zostawił przed tym klubem w zamyśle. Ale faktycznie, jeśli zakupy, to w "galerii" albo "salonie". W warzywniaku jakoś pana picusia nie widzę. 😉
Co do galerii, poza sklepami zwanymi snobistycznie galeriami, właśnie przez analogię do galerii sztuki, mamy przecież jeszcze galerię w architekturze, wcale niekoniecznie w formie ganku czy balkonu, oraz galerię w teatrze. Galeria niejedno ma imię, podobnie jak klub. :/