Mazzolari Lei

.

Dziś drugi zapach z serii „Co za dużo, to niezdrowo”.
Załatwię narzekania na nadmiar dobrego w listopadzie, a w grudniu przykładnie oddam się rozpuście. Także zapachowej, choć nie tylko.

No tak… Zacznę od opisu na LuckyScent. Lei miał być przytulnym połączeniem kakao, wanilii i nut drzewnych. „Niezwykły i seksowny” (zapach) Lei miał być „tajemniczy i jednocześnie cudownie, swojsko miękki”.

Yyyy… No w sumie coś w tym jest. W nim, czyli w zapachu.
Jest kakao, jest niewątpliwie mnóstwo wanilii, jest kremowa, drzewno – ambrowa baza. Poza tym jednak są szyprowo cierpkie nuty cytrusowe w otwarciu, ostre w tym kontekście, nieprzyjemne labdanum układające się podobnie jak w Incense Normy Kamali, jest cała fura nieładnej paczuli na wszystkich etapach rozwoju zapachu i do tego coś… Kapka cywetu na górze piżma, jak mniemam. Ostra nuta dodająca kompozycji zwierzęcej pikanterii.
Zwierzęca pikanteria to nie jest to, co tygrysy lubią…

Tak szczerze, muszę wyznać, że mimo pięknego kakao, mimo ciepłego, waniliowego sandałowca, mimo intensywnej nuty ambrowej przez pierwszą godzinę z hakiem zapach jest po prostu zbyt ostry. Może i puszysty, ale jednocześnie subtelny jak wół piżmowy.


Kiedy nos oswoi się z tym natłokiem wrażeń, robi się nieco znośniej. Nadal mamy do czynienia z podejrzanie nieświeżym labdanum (niektórzy nazywają tę wersję czystkiem siuśkowym), czekoladową paczulą podobną do tej, która tak ładnie wysładza schyłek muglerowskiego Angela i mocno zwierzęcym piżmem, które z resztą zostaje z nami do samego końca trwania Lei na ciele.
W pełni rozwinięty zapach staje się interesujący głównie dzięki połączeniu nut drzewnych z wytrawną wanilią przypominającym Vanille Exquise Annick Goutal. Tym razem nie brzmi ono tak elegancko – właśnie dzięki wspomnianemu już dodatkowi piżma, które dodaje zapachowi żaru i temperamentu. I pewnej dosadnej zmysłowości, która może się podobać, albo nie.

Ja sama przyznać muszę, że o ile pierwsza „połowa” tej zapachowej opowieści ewidentnie mi nie leży, to do drugiej mój stosunek nie jest już tak jednoznaczny. Nadal jest to zapach, którego nie chciałabym używać, ale nie przeszkadza mi on i owszem, jestem w stanie docenić to niecodzienne połączenie puszystości z dosłowną, fizjologiczną cielesnością.
Dominującym składnikiem nie jest tu dla mnie wanilia, ani kakao. Istotę kompozycji stanowi „napiżmiona” do granic paczula. To właśnie to połączenie tych dwóch składników daje efekt, o którym piszę.

Postrzegane całościowo Lei kojarzą mi się z…. Marią Antoniną. Tak, tą Marią Antoniną Habzburżanką, żoną Ludwika XVI, której (niesłusznie) przypisuje się pomysł zlecenia ludowi Francji diety ciastkowej.

Wiadomo powszechnie, że austriacka arcyksiężniczka, później francuska królowa nade wszystkie wonie przedkładała zapach piżma. Podobno jej komnata w Wersalu pachniała (a może „pachniała”) piżmem jeszcze długo po opuszczeniu jej przez koronowaną lokatorkę.
Znana z rozrzutnego stylu życia i braku umiarkowania dama pachnąca piżmem, cennym kakao, aromatyczną wanilią; spocona pod warstwami koronek i jedwabi, ale zawsze sowicie uperfumowana; zamknięta na świat za murami niewietrzonego pałacu (paczula), oskarżana o rozwiązłość i zdrady…

Zawartość tego flakonu naprawdę mogłaby być alegorią, symbolem pewnego etapu jej życia. Albo odwrotnie – to Maria Antonina jako kobieta w kwiecie wieku mogłaby stanowić alegorię tej woni.
Bez względu na to, od której strony spojrzymy – pasują do siebie.

Oczywiście nie mam tu na myśli smutnego końca historii francuskiej królowej. Lei kończy się lepiej, niż zaczyna – długo i spokojnie ogrzewa zmysły.


Nuty zapachowe:
kakao, labdanum, wanilia, paczula, drewna (różne)

*Trzecia ilustracja: obraz „Marie Antoinette” z 1775 roku znajdujący się obecnie w zbiorach Muzeum Antoine Lecuyer
** Czwarta ilustracja to kadr z filmu „Marie Antoinette” w reżyserii Sofii Coppoli

Udostępnij:

Facebook
Twitter
Pinterest
Email

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Popularne wpisy