1969 Histoires de Parfums

 .

Rok 1969. 

Pierwsze skojarzenie: Woodstock. Następne, na zasadzie naturalnej konsekwencji, niesławny grudniowy Altamont Festival ochraniany przez Hells Angels w zamian za 500 dolarów w piwie.

Dla mnie to także rok, w którym ruszył Latający Cyrk Monty Pythona – cykl, który w znacznej mierze definiuje moje poczucie humoru.

Nie sposób nie wspomnieć o pierwszym lądowaniu ludzi na księżycu, czyli misji Apollo 11, która to misja, z historycznej perspektywy, okazała się znacznie mniej znacząca, niż Latający Cyrk…

Ewolucja seksualna

czyli jakie owoce wydadzą te owoce?

Otwarcie jest rozczarowująco śliczne. Prawdziwie słoneczne owoce od razu postraszyły mnie wizją uśmiechniętych, nastoletnich hippisek potrząsających sznurami barwnych paciorków i błyskających nagimi, brzoskwiniowymi udami spad kwiecistych spódnic. Okropność! :)))

Myślałam sobie, że przyjdzie mi tu opowiadać historię radosną, pełną słońca i banalną. Na szczęście nie będzie aż tak dobrze.

***

Pierwszą dającą nadzieję nutą jest kardamon. Najpierw nawiana wiatrem szczypta ledwie, potem kolejna. I kolejna. Podbita goździkowym chłodem ostrość kardamonu to pierwsza rysa na sielankowym obrazku otwarcia. Jak gdyby spódnica podwinęła się zbyt mocno, nazbyt odważnie odsłaniając ciało. Mamy z jednej strony pikanterię wcale apetyczną, z drugiej, chłodne reakcje przyglądających się tańczącym w parku dziewczętom gapiów.

Któż jednak tańcząc boso na trawie dostrzega niechętne spojrzenia i zaciśnięte w wyrazie potępienia usta? Słońce grzeje coraz mocniej, robi się cieplej; atmosferę łagodzi i ogrzewa wyraźny, lecz nie uciążliwy aromat kwiatów i ślad pomarańczy (a może to kwiat pomarańczy?). Delikatne aromaty kwiatowe na chwilę równoważą akord przyprawowy; opowieść na moment zwalnia.

Tancerka waha się, przystaje, z przymkniętymi powiekami wystawia twarz do słońca myśląc o tym, że lato  jest tuż – leniwe, złociste dni, leżenie na kocu w pełnym słońcu, klomby pełne kwiatów, kompot z czereśni…

Chwila bezruchu przedłuża się: teraz i ja zaczynam się wahać. Czy przypadkiem Gérald Ghislain nie zostawi mnie na tym skwerku, w pełnym słońcu i w towarzystwie zadumanej, złotowłosej panny?

Stoimy tak chwil parę – bosonoga dziewczyna i ja. Ona ani drgnie, ja zaczynam się nudzić.

Na szczęście przewidując schyłek wiosny miałyśmy rację. Na ogrzanym nieistniejącymi słonecznymi promieniami ciele mojej olfaktorycznej wizji pojawiają się drobne krople potu. I właśnie z jedną z takich, przycupniętych nad obojczykiem, kropel poprowadzi nas Ghislain dalej.

Już sam widok lśniącego wilgocią ciała może być kuszący. Nuty piżmowe wplatają się w kwiatową wizję dyskretnie, lecz konsekwentnie. Śledzona przez nas kropla spływa powoli wzdłuż dekoltu cienkiej bluzki, pojawia się cień zmysłowej słodyczy: wytrawna, ciemna czekolada, której aromat nabiera mocy, jak gdyby naprawdę topiła się na skórze. Trwa to długo. Zapach rozwija się powoli, z pewną nieśmiałością.

Kiedy, wraz z wędrującą po ciele kroplą docieramy do krągłości dziewczęcej piersi na moment zatrzymujemy się ze zdziwieniem zauważając, że pikantny akord powrócił niosąc ze sobą róże, dzięki którym stał się cieplejszy, odważniejszy i bardziej zmysłowy.

A potem zmieniamy nieco tor – do kardamonu i harcujących goździków dołącza szafran i pieprz, nuty przyprawowe zaczynają brzmieć prowokacyjnie, a niepokojące złożenie ambry, ciemnego kakao i suchej jak pieprz paczuli prowadzi nas po aksamitnej skórze łagodnym łukiem między dziewczęce piersi. W miejsce zasłonięte, w które ja poprowadzić się Was nie ważę… Napiszę tylko, że robi się coraz bardziej pikantnie i u schyłku roku 1969 po owocowej słodyczy i białym kwieciu ślad nie zostaje.

W opisie kompozycji Ghislain postawił na rewolucję seksualną. Ja zamierzałam pójść tropem rockowych koncertów, ale… Po prostu nie byłam w stanie.

1969 rzeczywiście opowiada pewną historię: ewolucji bardziej, niż rewolucji; zmysłowej bardziej, niż seksualnej. Jest to opowieść o zmianie. Od banalnej, niewinnej radości życia, przez krztynę pikanterii, fazę budzącej się, niemrawej nieco kobiecości, po łagodną, lecz dojrzałą zmysłowość.

Kompozycja z definicji przeznaczona dla płci obojga w dwóch momentach zdaje mi się kobieca. W pozostałych, dzięki umiarowi w użyciu nut słodkich i brakowi typowych olfaktorycznych „pluszaków” typu wanilia i bób tonka, jest to rzeczywiście uniseks.

Twórca: Gérald Ghislain

Nuty zapachowe:
Nuty głowy: słoneczne owoce, aksamitna brzoskwinia
Nuty serca: róża, białe kwiaty, kardamon, goździki
Nuty bazy: Paczula, czekolada, kawa, białe piżmo

 

* Drugie zdjęcie: Sienna Miller

** Czwarte: autentyczna fotografia z epoki dostępna na wielu różnych stronach w sieci. Nie wiem, kto jest autorem.

Udostępnij:

Facebook
Twitter
Pinterest
Email

11 komentarzy o “1969 Histoires de Parfums”

  1. Skojarzenie z konkretną osobą nie przemawiają do mnie na tyle, by sięgnąć po perfumy, marka więc dotąd nie wzbudziła drżenia serca i pragnienia powąchania. Zawsze jednak miałam pewne skryte podejrzenie, że akurat ten zapach może być moim króliczkiem perfumiarskim (ach, ten kardamon!).
    Teraz jeszcze bardziej się w tej nadziei utwierdzam i z niecierpliwością dziecka zaglądam na stronę Quality, czy to już 🙂
    Pozdrawiam,
    bahamonde

  2. Muszę sobie szybko jakąś dodatkową pracę znaleźć, żeby nakupić sobie tych wszystkich zapachów, o których tu czytam i które wydają mi się baaaardzo ciekawe… 🙂 Bez dodatkowej roboty nie dam rady…

  3. wiedźma z podgórza

    Rzeczywiście, zaskakujący "plus", jak na Ciebie.. Sabb i owocki. 🙂 Dobrze, że się wybraniają. Choć faktycznie, wolałabym rewolucję seksualną sensu stricto, nie zwykłe dojrzewanie. Ale popróbujemy, a jakże! 😉

  4. Escritoro, to raczej nie będzie twój zapach. Mój też nie, choć sprawność Ghislaina doceniam. Jego kompozycje potrafią zmieniać się nie do poznania – poszczególne fazy są tak różne, że aż trudno uwierzyć, że wszystkie te składniki tkwiły we flakonie od początku. 🙂
    Zerknij tylko w posta o próbkach – Quality nieco zmieniło zasady wysyłania próbek.

    Bahamonde, kardamon rzeczywiście jest w 1969 intensywny. Szczególnie dobrze rozwinięty zapach zadziwia intensywnością przyprawowego akordu. A "rozwinięcie" trwa na mnie rzeczywiście długo.

    Beato, ja nieustająco polecam wyłącznie testy i samodzielne decyzje. Tym razem, oczywiście, też.
    Warszawiacy maja łatwiej…

    Wiedźmo, Ty widzisz, jak ja się tymi owockami zachwyciłam? 🙂
    Co bym wolała, nie wiem. Ja ostatnio nie czuję parcia na nowe "muszmiecie", nie szukam kolejnego zapachu dla siebie – wystarczy mi, że perfumy do mnie przemawiają, opowiadają mi historię – to nie musi być moja historia. Ogólnie cieszą mnie dobrze skomponowane perfumy. Jeszcze ze dwa – trzy lata temu nie poświęcałam wiele uwagi zapachom, które były ewidentnie "niemoje".

  5. Left Side of the Moon

    :))) Jako, żem pisklęciem w perfumiarskim świecie, napiszę nieśmiało, że ja jednak szukam zapachów dla siebie. 😀 Myślę, swym pisklęcim umysłem, że wystarczyłoby mi dwa, trzy…no może z siedem. Tyle ogarniam umysłem kompozycji, które mogłyby być tygodniowym menu. Bo każda z nich musi być wyjątkowa i współistniejąca. 🙂 Na razie są dwie, no może trzy, ale trzeciej zniknięcia chyba bym nie żałowała. A więc dwie…
    Czasem nie wiem, co bardziej mnie cieszy: udana opowieść, czy udany zapach, zapach "leżący" na mnie?
    Ty cieszysz się zapachami, a ja Twoimi opowieściami.
    I czekam na "swoje". Przywiozę Ci obecny numer dwa. Białe wino, Ginestet Sauvignone. :)) Grejpfrut, bukszpan, biała brzoskwinia i winogrona, lotos i róża marokańska. To naprawdę nie jest słodkie. To jest wytrawnie lekkie. 🙂 (nie krzyw się Sabbath, miłe białe wino, w sam raz na lato, serio! :D)

  6. Ależ ja bardzo lubię białe wino! Właśnie białe, chłodne, lekkie. Czerwone, esencjonalne wina to dla mnie nadmiar wrażeń, że tak to kolokwialnie ujmę. 😉

    Za przedstawienie mi Sauvignone dziękuję. Mam wrażenie, że nie poświęciłam wystarczająco dużo czasu i uwag temu zapachowi. Rozkojarzona przebiegłam po nim analizując na zasadzie "mój – nie mój" i nie doceniając jego potencjału. Ale postaram się to przy okazji nadrobić.
    Ta trzecia to Kyoto?
    Ja mam tych swoich dużo… Za dużo? :>
    Pewnie dlatego nie mam cisnienia na szukanie kolejnych. Tylko tak sobie bajam. 🙂

  7. Left Side of the Moon

    Super, że do Sauvignione jeszcze wrócisz. Jest lekki, ale ma swoją wytrawną świeżość, która mnie urzeka.
    Ten trzeci to- "z braku laku" ex aequo Kyoto i L'eau Kenzo. Jeden mnie przytłacza i jestem w stanie nosić go najwyżej pół dnia (jeśli da się zmyć, bo o to trudno), drugi zaś nie ma w sobie tego, co stanowi o głębi, ale jako cień może być… Sama widzisz, że poszukiwania trwają. 🙂 Ale Le Boise…Sabbath, za Le Boise jestem Ci niesamowicie wdzięczna :*. Wielbię ten zapach ^ ^.
    Chciałabym, żeby mi "dużo" zapachów pasowało. Tymczasem okazuje się, że nie potrafię się w perfumy ubierać. Muszą ze mną współgrać a o to najwyraźniej niełatwo. W pewnym sensie to dobrze (portfel oddycha z ulgą), ale też trudno mi coś dla siebie znaleźć…Choć z innej strony, przecież nie testuję jakoś szczególnie często i dużo.
    Jeśli więc przy okazji perfumeryjnych wojaży natkniesz się na coś, co byłoby leśno-drzewno-wytrawne- to pamiętaj o mnie, proszę. 😀

  8. Tyle, że ja Le Boise uważam za słodkie. 🙂
    W kwestii szukania i znajdowanie, bądź nie: przez kilka lat używałam jedynie dwóch zapachów. Theoremy i Theoremy Esprit. Potem doszło kilka innych, wciąż jednak uważałam, że powyżej dwudziestu flakonów to rozpusta. W sumie nadal tak uważam. ;)))
    Gdybym miała ograniczyć swoje wybory do perfumerii selektywnych pewnie mieściłabym się w dziesiątce…
    A pamiętać będę. A jakże!

  9. Left Side of the Moon

    Le Boise słodkie? 😮 Nie, słodkie nie jest. Chyba, że masz na myśli kontekst, którego nie uwzględnia moja słaba, perfumeryjna wiedza. 🙂 Mnie się Le Boise wydaje wytrawne. Nie słodkie, nie gorzkie, nie cierpkie, ani też nie drapiące, nie kwaśne- suche- owszem, suche i wytrawne. 🙂
    Pocieszasz mnie, że przez kilka lat używałaś tylko dwóch :)) Być może powyżej 20 flakonów to rozpusta, ale dlaczego nie pławić się czasem w rozpuście? 😀 Raz się żyje 😛 A ta rozpusta – jak się zdaje – nikomu nie szkodzi. 😉
    Gdybym znalazła 21 flakonów perfum, które by na mnie leżały, to może wymyśliłabym limit 21, ale tak naprawdę, na co komu limity. Liczy się przyjemność 🙂
    I dziękuję za pamięć!! :** Kochana jesteś :***:D

  10. A pewnie, zawsze liczy się przyjemność. 🙂
    I nie ma nic złego w przyjemności, ale ja naprawde byłam skonfundowana nagłym przyrostem ilości flaszek. Należę do ludzi, którzy nie lubią nadmiar "rzeczy". Tak przynajmniej myślałam. A potem załapałam, że przecież są rzeczy, których mam znacznie więcej, niż przewidują wszelkie normy (na przykład książki) i jakoś mi to snu z powiek nie spędza. Wciąż mi trochę dziwnie na mysl, że moje perfumy się popsują. Książkom to nie grozi. Ale jednym i drugim grozi na przykład pożar… Myslę, że w razie pożaru spłonęłabym przed swoją biblioteką… Albo nie. 🙂 Lubię życie. Jedyne, dla czego warto spłonąć to moje dziecko. Reszta nie jest warta płonięcia. 😉

    A Le Boise jest na mnie słodki, b na mnie sandałowiec w ogóle jest słodki. Szczególnie jeśli towarzyszy mu gwajak. Ale ja mam dziwne pojęcie słodyczy. Powiedzmy, że to taka słodycz niedosłowna, w znaczeniu "zapach przyjazny i miły". Chyba… 😉
    Mniejsza o słowa. Piękny jest.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Popularne wpisy

Atelier Oblique Closer

Kontynuujemy podróż z marką Atelier Olblique, która sadzi drzewa. 🙂
Dziś na tapet bierzemy figę. Ale nie dajcie się zwieść zapisowi nutowemu zapowiadającemu nie tylko figę, ale też cytrynkę, grejpfruta i porzeczkę. Closer to nie jest letni świeżaczek.

Czytaj więcej »

Bowmakers D.S. & Durga

Miał być dziś wpis o Justice Bodan, ale wczoraj dotarły do mnie próbki, o których marzyłam. A pośród nich zapach, w którym pociąga mnie wszystko…

Czytaj więcej »