Dziś po raz kolejny mam potrzebę napisania specjalnych podziękowań. Tym razem dla czytelnika SoS ukrywającego się pod tajemniczym nickiem Prot 72 (imię znam, ale nie czuję się upoważniona do obwieszczania go światu).
Prot 72 – dziękuję! Za to, że bez urazy ponawiałeś propozycje podzielenia się swoimi skarbami, za to, że znalazłeś sposób, by mnie skusić, za Twoją bezceremonialną życzliwość i, jak sam napisałeś: „radość dzielenia się pasją”.
Cóż jeszcze mogę napisać? Chyba tylko po raz kolejny, że największą radością, jaką mam z tego bloga są ludzie. 🙂
A teraz do rzeczy.
Dziś recenzja zapachu, który miał mnie skłonić do szaleństwa: zakupu w ciemno. Poważnie. Na mojej liście must have z Indiescents widniał tuż za Viktem i Roots. Bez testów!
It’s time to change
It can’t stay the same
Revolution is my name*
Pomysł efekciarski, ale przyznaję się bezwstydnie, że mnie rusza. Kompozycja pomyślana jako zapach nowoczesnej rewolucji, buntu, niepokojów społecznych: dym, benzyna, gaz łzawiący, palona guma i gnijące zwłoki… Protest przeciw konsumpcji, snobizmowi i politycznym ograniczeniom. Pierwotnie zapakowany w pojemniczek wyglądający jak bomba rurowa.
Chciałoby się wykrzyknąć: Bomba!
Kampania reklamowa wsparta została spotem, który mnie osobiście wydaje się miałki i do bólu nieoryginalny, ale przynajmniej nie jest kiczowaty i przeładowany. A to już coś.
Sam zapach jest brzydki.
Dym tanich papierosów: nie tylko świeży, ale też zmagazynowany w niepranych ubraniach; industrialne wyziewy: opary, smary, smog, podgrzane tworzywa sztuczne, farba drukarska (z tych gorzkich – gazetowych, nie słodkich używanych do wysokojakościowego druku), wreszcie zapach tłumu ludzi w ciężkich butach i skórzanych kurtkach.
Nie rewolucja, lecz zarzewie rewolucji; środowisko, w którym rodzi się społeczne niezadowolenie, gwałtowna potrzeba zmiany i bunt.
Gdzieś „z offu” pobrzmiewają nuty kojarzące się motoryzacyjnie: zapach starego paska klinowego (ktoś jeszcze pamięta, jak to pachnie?), skomplikowana i budząca ambiwalentne uczucia woń jeszcze starszego (od paska) kasku motocyklowego: przepocona skórzana wyściółka, ślad zapachu, jaki zostawia nasączona tanim alkoholem ircha używana do przecierania szybki.
Jakby nie dość było tych wątpliwej urody woni, zapach został obficie doprawiony cywetem. I to bynajmniej nie tak metafizycznym i pięknym, jak u Laurie Erickson, lecz normalnie, klasycznie zwierzęcym i… No, bardzo naturalistycznym. Jeśli wiecie, co chcę powiedzieć.
Fenomen Revolution polega na tym, że kiedy przestajemy analizować to olfaktoryczne dziwadło, kiedy zwyczajnie z nim współistniejemy, odbiór zapachu zmienia się. I to niejednokrotnie. Nie na lepsze. na inne.
Podczas promocji Revolution pomysłodawczyni projektu, Lisa Kirk powiedziała: „Skoro nie możemy wywołać rewolucji, możemy przynajmniej stworzyć zapach będący symbolem buntu”. Nie wiem, czy się udało, ale rzeczywiście, Revolution stawia na nogi.
Pachnę i odczuwam jednocześnie fascynację i obrzydzenie.
Jestem podniecona niesamowitością nut syntetycznych i zniesmaczona dosłownością nut organicznych. Z radością kontempluję kuszącą słodycz smoły i jednocześnie wzdragam się wyłapując przyczajoną w tle fekalną słodycz cywetu.
Nie, nie jestem zauroczona, ani urzeczona. Jestem podekscytowana. Czuję, jak mój mózg budzi się, nerwy napinają, krew krąży żywiej i czuję się trochę jak pies jednocześnie głaskany i szturchany kijem.
Dlatego sama nie wiem, czy zamawiać flakon, czy odpuścić. Nie mówię nie. Ale moje „tak” jest pełne lęku i niepewne.
Gdyby Revolution do końca pachniało tak, jak w otwarciu: chemicznie i przenikliwie – pewnie nie miałabym tylu wątpliwości. Niepokoi mnie zmieszany z piżmem cywet, który na róznych etapach bardziej, lub mniej wyraźnie przebłyskuje między chemicznymi wyziewami tworzącymi „wierzch” kompozycji.
Jakkolwiek się moje rozterki nie zakończą, jedno jest pewne: pomysł, projekt, sam zapach wreszcie – wszystko to nie rozczarowuje. Nie mamy do czynienia z efektownie opakowanym byle czym, z miałkim zapaszkiem oprotezowanym dobrym happeningiem.
Revolution to mariaż sztuk. Kompozycja zapachowa dotrzymuje kroku artystycznej koncepcji tworząc dzieło spójne i kompletne.
Dla mnie bomba! 🙂
Data powstania: 2006 (edycja limitowana w „bombowych” pojemniczkach, 12 ml flakonik szklany w cenie 50$ wszedł na rynek w 2010)
Twórca: Patricia Choux
Nuty zapachowe:
dziegieć, ambra, skóra, piżmo, wetiwer, drewna, cywet
* Fragment tekstu utworu „Revolution is my name” grupy Pantera. Niektórzy z Was już wiedzą, że to skojarzenie to w tym miejscu wielka nobilitacja
** 1,2 i 4 zdjęcia to postery reklamowe projektu
*** 3 i 5 pochodzą z relacji z festiwali w Jarocinie z lat osiemdziesiątych
**** Autorką ostatniego jest Amanda Friedman, reporterka magazynu TIME
21 komentarzy o “Revolution Lisa Kirk”
hmmm, opis wcale mnie nie zachęcałby do kupna, ale z ciekawości powąchałabym go. I ciekawa jestem jak pachnie pasek klinowy…
oj powąchałabym, mimo że na cywet reaguję podobnie 🙂 Tylko na Indiescents jest dostępny?
Sabbat dziękuję za fenomenalną recenzję. Zapach kontrowersyjny, inny i pełen sztuczek, czyli taki jak uwielbiamy my perfumomaniacy. Czytając Twoją recenzję czuję jakbym miał go na sobie, choć zdarza mi się to niezmiernie rzadko (jesteśmy bowiem istotami społecznymi, a Revolution zdecydowanie odstaje od demokratycznego piękna;-). Gorąco polecam się na przyszłość i mam dla Ciebie kolejną sztuczkę, w nurcie tytoniowym – O Alquimista by Parfums d'imperfiction. Gorąco ściskam, Piotrek
Revolution jest dostępny też w First in Fragrances oraz w Berlinie – Quarter 206
Powiem szczerze, że reklama jest rozczarowująca. Mało tego, że w zasadzie nic z niej nie wynika i jest dość nieczytelna, to jeszcze nie buduje tego napięcia, o które zapewne autorowi chodziło. Zapachu nie znam, ale tak jak zazwyczaj mam ochotę po Twoich opisach w pierwszym odruchu napadać na pobliskie perfumerie, tak tym razem jakoś się do tego nie rwę 😉 Zapach wydaje mi się taki strasznie "miejski", bardzo dosłowny. A nawiązanie do rewolucji nasuwa mi skojarzenia z Sarą Connor z Terminatora 😀 Nie wiem skąd mi się to wzięło, ale jest i trzyma się mocno 😉 hehhee
Gee, ale zazdroszczę! Odkryłam ten zapach na First in Fragrance i byłam strasznie ciekawa. Dalej zresztą jestem, ale raczej go sobie nie kupię i na pewno nie w ciemno – pamiętam, że cena była zaporowa. Na razie cieszę się, że przeczytałam recenzję – nie mogłam znaleźć żadnej szczegółowej.
Mnemonique, stary pasek klinowy to połączenie zapachu gumy i szmaty. Guma z typu tych pachnących bituminami nieco, szmata mocno przegrzana, jak spalona żelazkiem razem z ta matą termiczną. Wszystko to wzbogacone charakterystycznym zapachem zgorzeli na silniku: nieco metalicznym, nieco węglowym, nieco popielistym, słodko – gorzkim. Miodzio. 🙂
Domi, powąchać zdecydowanie warto. Ale tak, jak napisał Prot poniżej – "do ludzi" się ten zapach raczej nie nadaje. ;)))
Piotrze, oj odstaje Revolution od demokratycznych kanonów piękna, odstaje… Ale przy tym jest "jakiś", jest w tym zapachu jakaś myśl, koncept. No i realizacja – bez półśrodków. Mnie to imponuje i mnie to pociąga.
Kat, ano reklama mierna. Za to "flakon"! Jeśli jakikolwiek pojemnik na perfumy budzi może pożądanie, to ten.
Co do napadania, jeśli się zdecydujesz, weź mnie na wspólniczkę. :)))
Xiaoxiongmao, ja też jestem szczęśliwa, że poznałam. A co do ceny – na Indiescents jest po 50$. Bez "bomby rurowej", ale zawartość ta sama, jak sądzę. Będę brała, to pewnie się podzielę.
Co do flakonika to się zgadzam w zupełności! Kompletnie nowy pomysł, zdecydowanie wart uwagi 🙂 A co do napadu, to nie ma sprawy, następnym razem jak będę robiła skok na jakąś perfumerię dam znać 😀
Zostałaś nominowana: http://eteleport.blogspot.com/2011/05/top-10-award-kisses-and-lot-of.html 🙂
Droga Sabbath, wzięłam i Cię otagowałam: http://kolorowykot.blogspot.com/2011/05/tag-top-10.html
🙂
Kat, jesteśmy umówione. Mam nadzieję, żer potem posadzą nas razem. ;)))
Yennefer, Kolorowy Kocie – dziękuję!
"Gnijące zwłoki"….. Hm, hmm, hmmm, czuję się niezaprzeczalnie zaintrygowana, chociaż ten "naturalistyczny cywet" studzi nieco me rozpalenie ;)))
Hahahaha! Salatto, padłam! No, jakże mogłam nie przewidzieć, że gnijące zwłoki Cię tu zwabią. Oesu, you made my day!
Buahahaha!
Mnie można zwabić na coś martwego i coś skośnookiego. A jeszcze lepiej jak to coś jest martwe i skośnookie jednocześnie ;)))
Pracujemy nad tym. 🙂
Szkoda, że cywet…
Piotrze, też żałuję. Bez cywetu byłoby piękne, chemiczne monstrum.
Z drugiej strony – to rewolucja. Rewolucja nie wybucha bez ludzi, bez brudnych, spoconych mas…
… i bez tych stojących w półmroku też 😉
A wiesz – ja pamiętam zapach paska klinowego 🙂
Kto wymieniał, ten i pamięta. Cholerne paski w Maluchach rwały się jak gumki w majtkach (pamiętasz, że majtki miały kiedyś wciągane gumki?). Zmieniać pasek klinowy nauczyłam się na długo zanim nauczyłam się prowadzić samochód. Podobnie zmieniać koło i ładować akumulator. Uroki mieszkania z mamą… 🙂
Taaa, te gumki też pamiętam :))) Ech, to były czasy!
Oj chciałabym powąchać ten intryguący smrodek 😉