Miałam ostatnio przyjemność prowadzenia warsztatów w Warszawie (i przyjemność to nie jest określenie grzecznościowe). Oczywiście skorzystałam z okazji i odwiedziłam perfumerię Quality, żeby choć przelotnie powąchać ich ekscytujące nowości. Wyznam uczciwie, polazłam tam z zamiarem zaopatrzenia się w próbki do recenzji – ze szczególnym wskazaniem na sampla perfum Sahraa od Fragrance du Bois, bo przecież mój blog o perfumach potrzebuje recenzji kolejnego różoudu. No właśnie… Potrzebuje? Chcecie w ogóle poczytać o tych perfumach? ❔
Moje zainteresowanie budziła również austriacka marka Richouli. Mało znana, dostępna tylko w Austrii, na Węgrzech (co ciekawe, na Węgrzech w sieci Douglas) i teraz w Polsce. Nie znałam ani jednego ich zapachu, nie czytałam składów ani opinii – testowałam więc totalnie na żywioł.
Testy okazały się przyjemne. Nie jest to nisza z kategorii dziwnych, nie jest to nisza z kategorii hiperluksusowych, ale jest to porządne perfumiarstwo. Konsekwentny design, miłe dla oka flakony w tym szczególnym, pseudoantycznym stylu, który po prostu działa.
Szybkie, pobieżne testy nie wykryły w repertuarze Richouli zapachu ewidentnie słabego.
– Wezmę próbki – pomyślałam – i w domu zdecyduję, która kompozycja warta jest mszy recenzji.
I teraz robi się ciekawie.
Okazało się, że nie ma na stanie samplerków z atomizerem. Nic to zaskakującego, bo bieżące próbki dla klientów w Quality robi się w szklanych fiolkach bez atomizera. Ja jednak wiem, że z takiej fiolki to ja porządnej recenzji nie napiszę. Pisałam jakiś czas temu o różnicach w układaniu się perfum na skórze w zależności od sposobu aplikacji i o tym, że jeśli mam sampla bez atomizera, a perfumy oryginalnie występują z atomizerem to przelewam albo… nie piszę.
Miła Pani, z którą miałam przyjemność gawędzić w perfumerii znalazła dwie – słownie DWIE – fiolki z atomizerem. Jedna już poszła na Sahrę (Sahręę?), drugą miałam na resztę skarbów.
Jak po pobieżnym, kilkusekundowym, blotterkowym teście wybrać jedne perfumy do recenzji? Oto jest pytanie.
Pierwszy odruch – wybierz trójkę czarny flakon panie.
Drugi – nazwa nawiązuje do paczuli, zielony flakon to będzie ich okręt flagowy.
Trzecia myśl – nie patrz, wąchaj.
Wybrałam flakon w kolorze, który normalnie byłby ostatnim na liście testów. Nie ufam białym flakonom tylko trochę mniej, niż różowym i niebieskim.
Majesty to zapach kompleksowy – złożony tak, by jedną barwą, bez dodatku kwiatów, cytrusów, owoców i innych upiększaczy wypełnić wszystkie olfaktoryczne płaszczyzny. Od eterycznych, wytrawnych nut ziołowych u szczytu – po przyciśnięte do ziemi nuty mszyste i dymne.
Otwarcie jest świetne: gorzko słodkie galbanum i zioła. Wymieniony w nutach dzięgiel, ale też bylica, pieprz i anyż. Albo koper włoski.
Surowy ten, ekscytująco szorstki akord złożony został z gadką nutą kadzidlaną i łagodnym akordem drzewnym.
Przez chwil kilka kompozycja balansuje miedzy zgaszoną zielenią, a ciepłą dymnością. Zastyga, a my wstrzymujemy oddech, bo pięknie jest.
A potem z cichym szelestem nadchodzi wetiwer i mech. I kiedy wydaje się, że olfaktoryczna szala przechyli się na zieloną stronę, nisko przy skórze zaczyna pulsować spokojna, na wpół syntetyczna żywiczność. Ambra bez ambry, skóra bez skóry, piżmo bez piżma i labdanum z… z paczulą.
I znam tę doskonale satysfakcjonującą bazę. Z Encre Noire Lalique, z Sandalwood Patchouli Rituals i z kilku innych kompozycji. Nie czuję się finałem tej opowieści zadziwiona ani zaskoczona. Ale zupełnie mi to nie przeszkadza.
Data premiery: 2019
Projekcja: dobra
Trwałość: meh
Nuty zapachowe:
Nuty głowy: kadzidło, galbanum
Nuty serca: dzięgiel, cedr, drewno kaszmirowe
Nuty bazy: białe piżmo, ambra, wetiwer, mech dębowy