Cannabis Flower by Demeter



Mało Cannabis, mniej Flower

Pierwsze pytanie, które przyszło mi do głowy, gdy dowiedziałam się o tym, że jedna z moich znajomych nabyła ten zapach brzmiało: "Czy to bardziej cannabis, czy bardziej flower"?
I odpowiedź jest zadowalająca. Bardziej cannabis.

Wąchałam w życiu konopie indyjskie i świeże, zielone, i suszone, i palone mogę więc z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że... oto one.
Zapach zerwanych lub ściętych roślin, zaczynających nieco więdnąć i tracić jędrność, uwalniających zapach zielony jeszcze, ale już nie mokry.
Zaskakująco urodziwy aromat (bo palone konopie w moim odczuciu raczej nie pachną pięknie).
Nie ewoluuje, nie zmienia się, nie rozwija. No, może trochę jeszcze wysycha na skórze (ziele, nie perfumy).

Niestety, Cannabis Flower dotknęła ta sama smutna przypadłość, co inne znane mi liściaste zapachy Demeter (na przykład Grape Leaf czy Earl Grey Tea): kiepska trwałość, którą scharakteryzować można właściwie jako nietrwałość.
Nie dość, że trzeba "zlać się" naprawdę solidnie, żeby zapach nabrał odpowiedniej intensywności, to jeszcze do tego trzeba by chyba cały czas "popuszczać" z flaszki, żeby pachnieć. Zapach jest wyraźny przez jakieś 10 minut, a wyczuwalny góra do godziny. Podobno lepiej niż na skórze trzyma się Cannabis we włosach, ale sorry... Skoro wydziwiam nad składem produktów do stylizacji nie będę teraz traktować swoich "piór" spirytusem. Co to, to nie!

Nie wiem więc, jak podsumować tę biblioteczną przechadzkę.
- Zapach jest wart poznania jako ciekawostka.
- Może też być uznany za ładny.
- Ale noszenie go w charakterze perfum przypomina mi trochę baśń pod tytułem "Nowe szaty cesarza".

Komentarze

Popularne posty