Bye, By Kilian: Cruel Intentions, A Taste of Heaven, Liaisons Dengereusses, Back to Black

.

Pierwszym zapachem Kilian, z którym się zetknęłam był Straight To Heaven. Nie będę tu łgała, że to przypadek – po prostu gdy firma pojawiła się na Luckyscent na podstawie lektury nut uznałam, że może być dla mnie interesujący i zamówiłam próbkę.

STH rzeczywiście okazał się wart nie tylko próbki, choć kombinacje z futerałami (bo flakonem tego nie nazwę – flakon, to coś, w czym mieszczą się perfumy, a nie wypicowany pojemnik na pojemnik na perfumy) kosztującymi drugie tyle, co zawartość wzbudzają we mnie zdecydowaną niechęć.

Poznając kolejne zapachy Kilian uświadomiłam sobie, że świetnie zbalansowane kompozycje pracujących dla By Kilian Sidonie Lancesseur i Calice Becker przeznaczone są właśnie do umieszczania w futerałach, do snobowania się – są stworzone dla manifestowania elegancji. Celem nie jest ocieranie się o ekstremum, przecieranie nowych perfumeryjnych szlaków. Mają być wyczuwalne i w wyczuwalny sposób ekskluzywne. I takie właśnie są.

To dobrze.

Ale „dobrze” nie wystarcza.

Dziś po kilka zdań o czterech najbardziej, po Straight to Heaven i Pure Aoud, interesujących dla mnie kompozycjach firmowanych nazwiskiem ekscentrycznych koniakarzy (wyraz „koniakarz” jest neologizmem stworzonym przeze mnie spontanicznie, jako kalka od winiarza).

Nr 1.

Zdecydowany nr 1

Cruel Intentions

czyli

Tempt Me

Mnie rzeczywiście mógłby skusić.

Jest w nim oud. Róża z umiarem i ładna. I dodatkowo nie ma nut siuśkowych, choć czytając o kastoreum w składzie i zestawiając je w wyobraźni z agarem obawiałam się rezultatu w postaci posikanego bobra.

Ale po kolei:

Najlepsze jest otwarcie. Nuta oud jest tu intensywna, ciemna, mocno drzewna, tłusta jak pasta do butów. Ożywia ją nieco dodatek bergamoty, jednak podkreślić muszę, że to bergamota nietypowa: sucha, jak gdyby wyabstrahowana z ciemnej, sypkiej herbaty. Łagodności, klasy otwarciu dodają gładkie nuty drzewne i wyraźny, pięknie żywiczny styraks.

Z czasem zaczyna pojawiać się doskonale komponująca się z pysznym otwarciem woń gniecionych, miażdżonych płatków ciemnej róży. I nawet ta nuta mi nie przeszkadza. Otwarcie jest wspaniałe. Bezsprzecznie. (Co ja dziś takimi krótkimi zdaniami piszę?)

Niestety, po jakiejś pół godzinie coś się zaczyna w zapachu łamać. A może zaczyna nieco wcześniej, ale nakręcona urzekającym otwarciem przez czas jakiś jeszcze płynę na fali tego pierwszego zachwytu?

Najpierw cichnie agar. To niedobrze. Szczególnie, że jednocześnie pojawia się mydło.

Najpierw nieśmiało i dyskretnie, potem… Potem też dyskretnie, ale sam w sobie przyjemny zapach dobrej jakości kosmetycznego mydła w miejsce pastowanej powłoki agaru musi rozczarowywać. Nuty kwiatowe stają się wyraźniejsze – nie ukazują się wprost, jednak ewidentnie pod ciągle wyraźną, ale już nie niepodzielnie dominującą warstwą nut drzewnych czai się kwiatowa elegancja.

I znów – wszystkie te składniki, warstwy i nutki zespolone są w zapach jednorodny, spójny i zrównoważony. Pojawiający się na chwilę wetiwer nie wpływa na temperaturę kompozycji – stanowi jedynie arabeskę na ciepłej sandałowo – gwajakowej bazie.

Ale to nie koniec, bo oto po nieco, jak na mój gust, zbyt bogatym sercu zapachu następuje kolejna pełna gracji wolta.

Spod wydelikaconej, transparentnej na tym etapie warstwy piżma (nadal mydlanego, ale wyczuwalnego już ledwie śladowo i tylko przy zbliżeniu nosa do skóry) ponownie wypływa głęboki aromat agarowago drewna. Tym razem pięknie zmiękczony bardzo wyraźnym, przypominającym Le Boise Ginestet sandałowcem. I ten łagodny, przytulny i długotrwały zmierzch kilianowego Kusiciela na skórze jest piękny niezaprzeczalnie.

Przyznaję, że gdyby nie obecne w nucie serca akcenty mydlane, także ta kompozycja Sidonie Lancesseur miałaby szansę znaleźć się na mojej liście pachnących zachcianek. A tak? Sama nie wiem. Wstrzymam się z decyzją do czasu, aż moja skóra przestanie wymydlać piżmo.

A Taste of Heaven

czyli

Absinthe Verte

Kolejny raz potwierdza się teza, że absynt w perfumach mnie nie uwodzi. W sumie normalnie absynt też nieszczególnie mi smakuje, ale sama ceremonia spożywania ubarwiona spektakularnym karmelizowaniem nasączonego trunkiem cukru ma swój urok. Tu nic się nie pali, nie ma frajdy.

Otwarcie Absinthe Verte jest, dla mnie, okropne. Cierpkie, ziołowe, zimne i wypchane olejkami eterycznymi jak, nie przymierzając, Melisana Closterfrau. Brrr…

Kiedy oswoimy się z powiewem dotkliwego chłodu, zaczynamy rozróżniać zapach olejku geraniowego (nie rośliny, lecz olejku właśnie), lawendy i bergamoty. Pod nimi czai się absyntowa goryczka i dużo, dużo ziół. A raczej znów ziołowych olejków, bo natężenie tej aptecznej przyprawowości jest tak wielkie, że człowiek próbuje zamknąć oczy podświadomie obawiając się podrażnienia spojówek.

Po tym pierwszym wykopie zapach łagodnieje. Relatywnie, oczywiście, bo nawet na najbardziej łagodnym etapie jest to ciągle ziołowa nawałnica doznań.

Z pewnym wahaniem diagnozuję pojawianie się w kompozycji słodyczy – nuta wanilii połączonej z mchem dębowym przypomina mi nieco Onyx by Sage, jednak daleka jestem od stawiania tych zapachów w jednym rzędzie, czy w jakimkolwiek sąsiedztwie. Onyx to słodziak z pazurem, zaś Smak Nieba wedle By Kilian jest łagodny jak pudełko szpilek rozsypanych na wykrochmalonym prześcieradle.

Gdybym miała szukać analogii dla w pełni rozwiniętego Taste of Heaven byłaby to woń nasączonych Altacetem bandaży wzbogacona ziołowymi miksturami. Takimi służącymi do dezynfekcji (zewnętrznie), takimi uśmierzającymi ból (wewnętrznie), oraz takimi służącymi jedynie do znęcania się nad pacjentem (i wewnętrznie, i zewnętrznie).

Schyłkowe Absinthe Verte to na mnie woń już nie odpychająca, ale nadal surowa i, co tu kryć, dla osoby reagującej niechętnie na chłód w zapachach, trudna. Kojarzy mi się najpierw szpitalnie, a u całkowitego kresu, na etapie śladowej wyczuwalności nieco z miętową nutą otwierającą Jade Durbano. Ten schyłek nie jest jednak w stanie zmienić mojego stosunku do całej kompozycji.

Uznaję oryginalność Absinthe Verte. Szanuję jego moc i nasycenie. Nie będę się dziwić, jeśli komuś się spodoba (ja się w ogóle mało dziwię), bo dla zwolenników ostrych, ziołowych perfum w stylu Piper Nigrum Villoresiego to może być nie lada gratka. Jednak dla mnie osobiście to najbardziej nieprzyjemny zapach w kolekcji By Kilian. Jedyny naprawdę odpychający.

Liaisons Dengereusses

czyli

Typical Me

Związki nut spożywczych z mchem rzeczywiście bywają niebezpieczne. Wystarczy wspomnieć zmysłowe, cielesne nieomal połączenie brzoskwini z mchem w kultowej Mitsouko Guerlain, suszone owoce i porzeczki na ciężkim szyprze w fascynująco szorstkim Talisman Balenciaga, owocowo – piżmowo – mszyste Mure et Musc l’Artisan Parfumeur, czy triadę: drewno, śliwka i mech w uwodzącym i kobiety, i mężczyzn Capsule Woody Lagerfelda.

Tym razem mamy do czynienia ze związkiem niezwykłym, niecodziennym, ale nie naprawdę niebezpiecznym. Bez perwersji.

Zapach jest interesujący, niewątpliwie. A także, jak zwykle, sprawnie, z wyczuciem złożony. Lista składników zapowiada zapach ciężki, ostentacyjnie bogaty, słodki, z nutą zepsucia. Tymczasem Liaisons Dengereusses to kompozycja relatywnie lekka, z wyraźną różą i ożywczo rozświetlającym tę zawiesistą nutę geranium. Proporcje róży do geranium zmieniają się od przewagi cytrusowej zieloności geraniowego olejku w stronę świeżej lecz intensywnej woni różanych płatków, jednak mój nos wyczuwa te dwie nuty przez cały czas trwania tych perfum na ciele. Duet ten w początkowej fazie wzbogaca ładny, zielony wetiwer, który jednak dość szybko traci werwę i więdnie.

Istotnym elementem kompozycji są nuty owocowe. Nie tylko dojrzała, ociekająca gęstym sokiem, lekko tylko muśnięta wędzarniczym dymem śliwka, ale i inne, równie dojrzałe smakołyki, wśród których najwyraźniej (poza śliwką) wyczuwalna jest brzoskwinia. I to akurat nieszczególnie dobrze. Klasy i miękkości tym słodkościom dodaje orzechowy, niedosładzany, nieprzetwarzany kokos.

Ta część ostatecznie zadecydowała o tym, że Typical Me odbieram raczej jako Typical She, a nie Typical He. Typical Me w sensie naprawdę mnie osobiście odrzuciłam od razu i nieodwołalnie.

I oczywiście tak, jak to zwykle bywa; po pewnym czasie wychodzi drzewna baza, tym razem z dodatkiem delikatnego, taktownego szyperku: młody, suchy, ale niezeschnięty mech i ładne, niemydlane piżmo. Na tym tle pobrzmiewa wciąż pociemniałe nieco połączenie róży z podsuszonymi owocami oraz ślad, dosłownie ślad przebłyskującej gdzieś na skraju świadomości cierpkawej nuty geranium (przypominającego mi z oddali bergamotę i nie pytajcie jak to możliwe, proszę).

Niebezpieczne Związki to bardzo dobre perfumy: jednocześnie interesujące i niedziwaczne. Umiarkowanie nowatorskie i umiarkowanie zachowawcze. Zwracające uwagę, lecz nie budzące zdziwienia. Bardzo By Kilian.

Back to Black

czyli

Aphrodisiac

Nawet nie spojrzałam na nuty – zaczarował mnie „Black” w nazwie.

Kiedy dotarła próbka, natychmiast zaaplikowałam sobie kilka potężnych psików tu i ówdzie (szczególnie ówdzie, bo jednak własnej szyi nie powącham, a nadgarstek, czy zgięcie łokcia owszem).

Snując się najpierw po domu, potem po centrum handlowym z dziwną emocjonalną obojętnością obserwowałam walkę między moim własnym, operującym na zaczerpniętych z sieci danych rozumem, a moim, równie własnym, nosem. Rozum mówił, że Back to Black wypuszczony w bezpośrednim sąsiedztwie Pure Aoud i okraszony imieniem czarnym i sexy to musi, po prostu musi być coś cudnego (swoją drogą nie wiem, czemu się tak upierał ten mój rozum), nos zaś uparcie nie chciał tej wyjątkowości zauważyć i powtarzał swoje: że zapach przyjemny, ciekawy, dobrze poskładany, ale klękania nie będzie i basta.

Potem powiedział jeszcze ten mój nos wredny, że Back to Black pachnie nieomal identycznie jak Baltic Amber Voluspy. I nadal przy tej obrazoburczej (825zł/50ml kontra niespełna 100zł/105ml) teorii obstaje ten mój nos…

Cóż ja mogę? Blog jest o wąchaniu, nie o myśleniu. A tu (na dodatek) ewidentnie się przemyślałam.

Back to Black to ładny, przyjazny dla nosa przyprawowy słodziak z delikatną nutą dymną i dodatkiem opartej na miodzie spożywczej słodyczy. Bardzo ładny. I, w kontekście tańszego, a wcale nie mniej intensywnego i nie mniej trwałego brata, bardzo przepłacony.

Różnice między Back to Black a Baltic Amber zaczynają rysować się wyraźniej dopiero u schyłku nuty serca, kiedy to kilianowy afrodyzjak okazuje się nieco bardziej szorstki – naturalistycznie miodowy. I wcale nie wiem, czy to dobrze.

Baza jest w obu przypadkach jest mocno ambrowa, lekko mszysta i bardzo urodziwa. Wanilia w obu przypadkach przypomina kwiatowe, wilgotne jeszcze strąki i jest nieoczywista i nienudna. Nuty drzewne to głównie sandałowiec i znów w obu przypadkach trzyma się on w tle. W przypadku By Kilian schyłek zapachu jest ledwo wyczuwalnie jaśniejszy i mniej puchaty, ale znów nie jestem przekonana, że to zmiana na korzyść.

Cóż więcej napisać? Powtórzę opinię z recenzji Bałtyckiej Ambry Voluspy: to interesujący słodziak. Bardzo miły i naprawdę wart uwagi. A zauroczonym polecam zakup Baltic Amber. Szczególnie, że trwałość tańszej wersji tego urokliwego pluszaka jest o dobre parę godzin lepsza.

I to na razie koniec moich randek z producentami koniaku Kilian Hennessy.

Bye, By Kilian. Salut!

Cruel Intentions

Data powstania: 2007

Twórca: Sidonie Lancesseur

Nuty zapachowe:

Nuta głowy: bergamotka, neroli

Nuta serca: róża, fiołek

Nuta bazy: oud, cypriol gwajak, wetiwer, drewno sandałowe, kastoreum, styraks, wanilia

A Taste of Heaven

Data powstania: 2007

Twórca: Calice Becker

Nuty zapachowe:

Nuta głowy: bergamotka

Nuta serca: absynt, lawenda, geranium, róża, kwiat pomarańczy

Nuta bazy: wanilia, tonka, sosjura olejkodajna, paczula, mech dębowy

Liaisons Dengereusses

Data powstania: 2007

Twórca: Calice Becker

Nuty zapachowe:

Nuta głowy: kokos, suszona śliwka, brzoskwinia, czarna porzeczka, damasceńska śliwka

Nuta serca: róża damasceńska, geranium

Nuta bazy: wanilia, drzewo sandałowe, mech dębowy, wetiwer, białe piżmo

Back to Black

Data powstania: 2009

Twórca: Calice Becker

Nuty zapachowe:

Nuta głowy: bergamota, rumianek

Nuta serca: kardamon, kolendra, szafran, miód, cedr, wanilia, migdały

Nuta bazy: ambra, wetiwer, labdanum, paczula, mech dębowy

Udostępnij:

Facebook
Twitter
Pinterest
Email

2 komentarze o “Bye, By Kilian: Cruel Intentions, A Taste of Heaven, Liaisons Dengereusses, Back to Black”

  1. Ło matko i ło jezu: "posikany bóbr"…! 😀
    Znęcanie się, tak z samego rańca, nad moją przeponą, to okrucieństwo najwyższego stopnia 😛

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Popularne wpisy

Wyniki losowania

W niedzielę pierwszy raz wyszłam z domu po dwóch miesiącach mozolnej rekonwalescencji. Niestety, wyszłam z obowiązku, nie dla przyjemności. Obowiązek obejmował spotkanie z najbardziej chorym

Czytaj więcej »

Wielka mała zmiana

Czy wchodząc na Sabbath of Senses zdarza Wam się spoglądać na pasek adresowy? Jeśli spojrzycie teraz, oto co na nim zobaczycie: sabbathofsenses.com Tak, zrobiłam to. 

Czytaj więcej »