Le Labo City Exclusives – niezbyt konkretnie, ale nie o niczym

Dziś wstęp do kilku recenzji, które będą dowodem na to, że czasem marzenia się spełniają. Zapachowe także.


Zacznę od tego, że… Lubię Le Labo.
Tak ogólnie – mam sentyment.

Formalnie nic specjalnego. Firma jakich wiele: spółka pary perfumiarzy pracujących wcześniej pod skrzydłami Giorgio Armaniego produkująca niszowe perfumy. Fabrice Penot i Eddie Roschi zaczęli w 2006 roku od dziesięciu zapachów: Fleur d’Oranger 27, Jasmin 17, Labdanum 18 (poprzednia nazwa Ciste 18), Ambrette 9, Iris 39, Bergamote 22, Rose 31, Vetiver 46, Patchouli 24 i Neroli 36.
Czytałam o nich już jakiś czas temu, jednak poważnie zainteresowałam się produktami tej firmy dopiero w tym roku, przy okazji premiery Oud 27, która szczęśliwym trafem zbiegła się w czasie z wprowadzeniem Le Labo do oferty LuckyScent.

Urzekł mnie konsekwentny marketing. Świetna strona internetowa: www.lelabofragrances.com, hiperproste nazwy będące informacją o wiodącym składniku kompozycji oraz ilości różnych olejków zapachowych użytych do stworzenia danego zapachu, perfumy tworzone na miejscu, w sklepie tuż przed wysyłką czy sprzedażą i wreszcie: jednolite, laboratoryjne flakony z aptecznymi nieomal etykietami (drukowanymi specjalnie dla konkretnego klienta – na moim flakonie Patchouli 24 widnieje napis: Compouned on West 3rd by Heather for: Sabbath of Senses).


I tu doszliśmy do kwestii, którą zwykle pomijam jako nieistotną: flakony. Czyli w sumie opakowania.

Przyznaję, że zamiłowanie wylizanych, nierealnych reklam i ozdobnych, wymyślnych flakoników jest mi całkowicie obce. Wydawało mi się do niedawna, że opakowanie perfum ma znaczenie podobne, jak każde inne opakowanie. Czyli dla mnie niemal zerowe. Flakon jest ważniejszy jedynie o tyle, że używa się go długo i czasem bywa nieporęczny. A czasem boli w oczy (jak na przykład tandetny plastik damskiego Opium czy odpustowe korasy Maitre Parfumeur et Gantier albo Annick Goutal – że już o koszmarnych łbach Anny Sui nie wspomnę).

A jednak okazuje się, że spójny, ascetyczny nieomal wizerunek firmy na mnie działa. Podoba mi się po prostu. Nie na tyle, oczywiście, żeby nabywać perfumy dla opakowania, albo nawet kupować w ciemno, ale na tyle, że zapachy Le Labo testuję z większym entuzjazmem, niż zapachy w standardowych, perfumeryjnych opakowaniach.
Na szczęście ich kompozycje często bywają interesujące, albo przynajmniej dobre.

Niestety, marketingowcy Le Labo w jakimś ataku pomroczności jasnej albo sadyzmu mrocznego wpadli na koncept ograniczenia dostępności do niektórych produktów przypisując konkretny zapach do konkretnego miasta. Nazwano je City Exclusives i tak oto Tubereuse 40 możemy kupić wyłącznie w Nowym Yorku, Musc 25 w Los Angeles, Poivre 23 w Londynie, Gaiac 10 w Tokyo, Vanille 44 w Paryżu, a Aldehyde 44 w Dallas (ciekawe jak ma się ta informacja do zamieszczonego przeze mnie jako drugie w tekście zdjęcia z nowojorskiego butiku, na którym widnieją wszystkie Exclusivy hurtem). Wieść gminna niesie, że cena za 100 ml wynosi 500$.

Tuberoza mnie nie boli, ale składy Londyńskiego, Tokijskiego czy Paryskiego CE przyprawiły mnie o przyspieszone bicie serca i zgrzytanie zębami (bez płaczu – aż tak mi jeszcze nie odwala).
Marzyłam o poznaniu tych cudów bez nadziei i, co za tym idzie, bez wielkiej presji kiedy nagle… LuckyScent wprowadził je do swej oferty! Na miesiąc. Bez możliwości zamówienia próbek! Po 400 dolców…

Ależ się ucieszyłam, gdy okazało się, że z racji tego, ze niedawno zamawiałam flakon Le Labo zaoferowano mi możliwość zamówienia próbek Musc 25, Vanille 44 i Gaiac 10! Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie spróbowała przy okazji wynegocjować wymarzonego Poivre 23. Odpowiedzi wyglądałam niecierpliwie i dość długo, jednak kiedy przeczytałam, ze dostali ledwie parę (słownie: a few) próbek londyńskiego Pieprzu i dlatego nie mogli wprowadzić ich do oferty, a jednak jedną z nich dołączą mi do zamówienia gratis (wedle informacji na stronie, nie ma gratisów do zamówień obejmujących wyłącznie próbki) – uznałam, że po pierwsze warto pytać i czasem warto czekać, po drugie zaś, że szczerze uwielbiam ten sklep. Serio, nigdzie chyba nie spotkałam się z tak życzliwą obsługą gotową nieść pomoc i wspierać w przypadku opóźnień, zmiany zamówienia, wysyłki pod egzotyczny adres czy nawet kłopotów z polskim Urzędem Celnym.

W każdym razie mam oto w ręku cztery „miejskie” zapachy Le Labo z najważniejszymi dla mnie włącznie. Za 500$ pewnie nie kupię, ale czyż poznanie nie jest wartością samą w sobie?


Przy okazji tego wpisu z przyjemnością donoszę, że na początku przyszłego roku pojawi się w Londynie czwarty, po Nowym Yorku, Tokio i Los Angeles firmowy sklep Le Labo (na razie ich zapachy można nabyć w Liberty na Regent Street).

W butikach Le Labo można nie tylko przetestować i nabyć zapachy tej firmy, powąchać sto najważniejszych esencji perfumeryjnych saute, ale też popatrzeć jak obsługa w stylowych laboratoryjnych fartuchach miesza substancje zapachowe, z których powstanie zawartość naszego flakonu.
Już postanowiłam, że będzie to obowiązkowy punkt programu podczas mojej kolejnej wizyty w Londynie…

* Za pisanie recenzji wezmę się, kiedy skończę oglądać czwarty sezon „Dextera”. 😉

Udostępnij:

Facebook
Twitter
Pinterest
Email

3 komentarze o “Le Labo City Exclusives – niezbyt konkretnie, ale nie o niczym”

  1. witaj.to chyba jeden z najciekawszych opisów pozyskiwania próbek jakie czytałem na twym blogu.bardzo się cieszę,że udało ci się zdobyć exclusivy Le Labo.
    można pozazdrościć.
    cieszy mnie równiez fakt,iż oprócz naszych pasji zapachowych uwielbiamy ten sam serial 😉
    pozdrawiam po-świątecznie.
    J.Sz.

  2. wiesz właśnie sprawdzałem PerfumedCourt 6 sampli Le Labo z serii exclusives pojemność:1ml w cenie 84,99$
    porażka!PerfumedCourt jednak strasznie zdzierają :)no, ale co się dziwić, jak flakony są w astronomicznej cenie 400-500 dolców.
    kiedyś na pewno się skuszę, lecz nie teraz,gdyż mam inne wydatki,no a przede wszystkim czekam od nich na Lutensowskie perełki(dłuuugo to trwa :((((
    pozdrawiam
    J

  3. Moja ostsatnia paczka z The Perfumed Court szła kilka miesięcy. Gupie kobity (po tym jak sama wypełniłam dokumenty dla ich ubezpieczyciela) w padły na pomysł, że nie oddadzą mi kasy za niedoręczoną przesyłkę (jakieś 70 czy 80 dolarów to było), bo źle podałam im adres i mi się nie należy zwrot. Kiedy kazałam im przeczytać pierwszego maila naszej wielomiesięcznej korespondencji (głównie mojej, bo większość moich listów z pytaniem, co z moją przesyłką pozostała bez odpowiedzi) i zobaczyć, że adres podałam dobry, tylko one przepisały go źle – zamilkły i nie doczekałam się nawet jednego zdania, w którym przyznałyby, że to nie moja wina. Doczekałam się za to paczki z perfumami, które podczas wielomiesięcznej tułaczki i leżakowania po prostu sobie powyciekały. Przyznaję, że nie chciało mi się z nimi szarpać i odpuściłam.
    Pewnie znowu kupię u nich jakieś próbki, ale nieprędko.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Popularne wpisy

Perfumeryjne ekstrema

.   Dziś post częściowo obrzydliwy. Omijałam dotychczas ten temat, staram się bowiem nie szukać tanich sensacji, perfumiarstwo „naturalistyczne” zdobywa jednak coraz większą popularność i

Czytaj więcej »