Zanim zacznę Was szantażować (sic!) tą dymną niesamowitością, wspomnę że Blackmail to perfumy o ograniczonej dystrybucji. Ograniczonej nawet jak na niszowe Kerosene. Dostępne są w kilku ledwie lokacjach na świecie, a w Europie… tylko w Lulua.
Zdjęcie poglądowe z instrukcji „Jak zrobić burnout” na autowise.com Polecam! |
Dym, drewno, wędzona śliwka. Tyle dzieje się w otwarciu i szczerze mówiąc – mnie to wystarcza.
Mariaż nut dymnych – subtelnie słodkich i subtelnie szorstkich z ciężkim, ciemnym akordem drzewnym to akord, który zawsze trafia w moje serce. Mrok, popiół i cisza gęsta jak bita śmietana.
W tle brzmią nuty przyprawowe – wystarczająco wyraziste, by dać kompozycji bogatą, egzotyczną barwę, lecz zarazem na tyle niejednoznaczne, by nie przerobić Blackmail w zwyczajny, bogaty i puchaty orient. Szczególnie, że w głębi olfaktorycznej mikstury Pegga tkwi akcent techniczny, dymiący jak diesel. I to jest dokładnie to, czego po tym kompozytorze oczekiwałam.
Moc!
Brud!
Tłusta sadza!
Otwarcie Blackmail to moment, kiedy w gęstą ciszę wdziera się warkot zapuszczanego V8. Kolejne małe eksplozje rozdzierające na strzępy spokój i bezruch nocy. Energia rodząca się w stalowych cylindrach, popychająca tłoki, generująca hałas i moc.
To zapach, który można interpretować na wiele sposobów. Idyllicznych i mniej idyllicznych, bo naprawdę dałoby się tu wyczarować całkiem udaną epopeję o płonących miastach, fabrykach, składach opon. A po kilku godzinach na skórze Blackmail aż się proszą o oszczędną i banalną analizę typu cade + gwajakol + smoła drzewna, kumin, pieprz, styraks i wanilia i tak dalej aż do przyjemnego drewniaczka. Ale dla mnie najpiękniejsza jest opowieść o cudzie techniki przerabiającym martwe dinozaury na hałas i uciechę.
I zostanę przy interpretacji, w której Blackmail jest hołdem Johna Pegga dla wszystkich tych nieekologicznych tytanów w układzie widłowym dających nam – petrolheadom tyle szczęścia i frajdy. Muzyka mocy. Drżenie przenoszone na układ kierowniczy. Zapach nagaru na silniku i zapach spalin. Wszystko to ułożone na polerowanej drewnianej bazie, dosłodzone śliwkową adrenaliną i cudownie zeszpecone gumowo techniczną nutką zużytego paska klinowego.
To perfumy proste jak marzenie. Jak gaz w podłodze i niski pomruk wolnossącego V8.
I mam tylko jedno zastrzeżenie. Takie prawdziwie w konwencji.
Wiecie, czego mi brakuje?
MOCY!
Żarcik wymyślony i podesłany przez kumpla Michała 💖 |
Data premiery:
Kompozytor: John Pegg
Trwałość: kilka godzin. Przy tym składzie powinna być bardziej imponująca, ale brakło koncentracji i może warsztatu troszkę.
Nuty zapachowe:
malina, śliwka, wanilia, ambra, drewno sandałowe, drewno agarowe (oud), piżmo
8 komentarzy o “Diesel musi dymić – Blackmail Kerosene”
DYM! DREWNO! WĘDZONA ŚLIWKA!
AKCENT TECHNICZNY!!!!!!!!!!!!!!!!!
wzmianka o braku mocy nieco mnie otrzeźwiła. 😀
Ja napiszę tak: testować! Testować globalnie i ocenić tę moc. Nie wierzyć blogerom! 😉
Jak tak sobie wyczytuję te wszystkie nutki dymu, drewna, wędzonej śliwki to przypomina mi się pierwsze spotkanie z wędzoną herbatą. Miało być oryginalnie, zaskakująco a było tak, jakbym piła gorącą wodę po wędzonym boczku… Herbata nie dostała drugiej szansy, ale Blackmail, mimo, że "akcent techniczny dymiący jak diesel" mnie przeraża, ma w sobie oud, który wielbię to się podjarałam i chciałabym się nim napachnić 🙂
U mnie wędzona herbata to był zachwyt gwałtowny, ale dość krótkotrwały. Uwielbiam zapach, ale jakoś nie pijam. Może dlatego, że ja w ogóle nie jestem szczególnie herbaciana.
Lubię powąchać, docenię, ale żeby tak na co dzień robić sobie liście zalane wodą… to niekoniecznie.
No i po co tam ta wanilia? Hę? Ni można było bez? No wielce żem rozczarowany teraz, bo cała reszta by mnie bardzo ujarała… No ale ta wanilia :-/ Fujś! Błech! Bu.
Herbata ma swoje zalety, które na starość odkrywam 😉
Leny, ona tak tylko wypełnia, zaokrągla zapach, może by Ci nie przeszkadzała…
Może? Ja mam ostatnio straszną niefazę i wszystko, co do tej pory udawało mi się jakoś tolerować, teraz zwyczajnie powoduje ciężką alergię… Zaostrzenie choroby autoimmunologicznej prawdopodobnie, ale co nie niucham, to błeeeeeee…
Czekam na śnieg, będzie mi lepiej w życiu.
Już słyszałam zapuszczany silnik, aż tu dymy opadły i wyszła malina! I to nie ta świeża (jakbyśmy w skórzanym kombinezonie wjechali w chruśniak na motorze), tylko konfiturowa, a wręcz jak galaretka z malinowych delicji szampańskich… Nawet warstwy biszkoptu i czekolady gdzieś się odnalazła, choć zmieszane z nutą smaru. Gourmandzik, przyjemniaczek 🙂