Oj wiem, że „Kiss the Sky” stało się związkiem frazeologicznym użytym w popkulturze ze sto razy, ale zupełnie nie przykrywa to mojego potężnego i pełnego niegasnącej ekscytacji skojarzenia z „Purple Haze” Jimi’ego Hendrixa.
Hendrix to artysta skończony. I nieskończny zarazem.
Niedoskonały i doskonały.
Jego muzyka jest technicznie niedoskonała i brudna. I zarazem jest technicznie super imponująca i niedościgniona. Zachwyca, rwie flaki i gra… Gra tak, że dotyka najbardziej pierwotnej części mózgu i… absolutu.

Nie powinnam lubić Hendrixa, bo jestem trochę muzycznym snobem ceniącym doskonałość konstrukcji i wirtuozerię. A on nie śpiewa zbyt profesjonalnie i rzeczywiście, z zasady gra brudno. Ale nie ma to znaczenia, bo w jego grze słychać, że on cały jest muzyką. Że dźwięk płynie w jego żyłach i wędruje wzdłuż nerwów. Szczególnie przy występach na żywo – kiedy każde solo jest improwizacją i zapisem chwili. I człowiek ma wrażenie obcowania z nieokiełznanym i niedoskonałym, ale jednak absolutem.
I tak, piszę o nim jak gdyby żył, bo to jeden z tych artystów, którzy są wieczni.
Kiedy Jimi śpiewa: excuse me while I kiss the sky – człowiek wraz z nim zatrzymuje się, żeby ucałować niebo. I świat.

Kiedy (już jakiś czas temu) odwiedziłam Sense Dubai (w nowej, imponującej lokalizacji) i zobaczyłam na „wystawce” flakon z napisem „Kiss the Sky” – w mojej głowie wybuchła muzyka i emocja. Bo mam szczególne upodobanie do tego fragmentu tekstu i jego przesłania. Próbkę wzięłam bez testów – cokolwiek by się w tych perfumach nie działo, muszą trafić na Sabbath of Senses. Bo muzyka jest dla mnie równie ważna jak perfumy. Nie uprawiam jej już czynnie, ale wciąż siedzę w środowisku i wciąż znajduję w dźwiękach radość, moc i wzruszenia.

Aparycja Edwarda Bessa idealnie pasuje do moich muzycznych skojarzeń. Jakiż to jest piękny człowiek!
Oczywiście mam na myśli urodę fizyczną i nastrój, jaki mają jego zdjęcia promocyjne. Niewiele wiem o pięknym Edwardzie, ale za sam wybór nazwy tych perfum ma u mnie kredyt zaufania. Szczególnie, że opis na stronie mocno sugeruje, że inspiracją była właśnie „Purple Haze”.
Jestem wędrowcem wiedzionym przez pustynne słońce. Całuje moją skórę ciepłem swojej pieszczoty, a w ciemności zmroku tęsknię za rychłym powrotem jej uścisku. Mglisty (hazy!) żar wyznacza mój szlak przez bursztynowe piaski, które tańczą tworząc wydmy po to tylko, by odejść z wiatrem. Podczas tej podróży wygrzewam się w morzu złotej ułudy, moja dusza jest rozświetlona bursztynowym blaskiem, jak okiem sięgnąć. Dokładnie tutaj pragnę być, nieograniczony przestrzenią ni czasem. Jestem wolny tak, że mogę ucałować niebo.
Byłoby mi bardzo przykro, gdyby te perfumy były kiepskie.

Otwarcie jest więcej, niż ładne. Słoneczne, ciepłe, złote. Dojrzałe.
Pachnące nierealnymi owocami wprost z zaczarowanego ogrodu. Herbacianymi różami omdlewającymi w słońcu. Złotą, miodową żywicą drzew, na których gniazda wiją rajskie ptaki. Nektarem bogów.
Wymienione w nutach porzeczka, cedr i cypriol są w tej kompozycji praktycznie bez znaczenia. Sto cudów dzieje się w tych perfumach. Zapach jest złocisty, miedziany wręcz. Drga jak gorące powietrze nad wydmami. Wsącza się w płuca smuga gęstą jak karmel. Kremowe nuty subtelnie rozświetla żywotna, niepokorna cierpkość porzeczki. Gdzieś na granicy postrzegania czai się złota mandarynka. Ale główna opowieść jest upalna, ambroksanowa, matowa. Jak oczekiwanie na miłość; jak śpiew gitary Hendrixa.

Miłość w Kiss the Sky jest potężna i gorąca. Niestety, ja jestem wędrowcem wiedzionym nie tylko przez pustynne słońce i z czasem namiętność tej kompozycji zaczyna mnie przytłaczać. Zaborcza, kremowa róża okazuje się zbyt zaborcza dla niepokornej mnie.
Najpierw znikają rajskie owoce. Za mało ich Carlos Benaïm nasadził w tym czarodziejskim ogrodzie. Potem gasną (powiedzmy) porzeczkowe rozbłyski i zostaje tylko złote słońce, złote wydmy i omdlałe, złote róże. Zapach staje się duszny i ciężki jak objęcia kochanka, który kocha za bardzo.

Róża to wymagająca dama. Egotyczna, zaborcza, dominująca. W kompozycji Benaïma ma swój moment triumfu, ale i on mija. Po kilku godzinach zostaje kremowa, sandałowa, złocista baza utkana na nowoczesnych aromamolekułach. Subtelnie dosłodzona akordem bakaliowym. Piękna i miła.
Jedyne zastrzeżenia, jakie mogę mieć do tej pięknej i miłej bazy jest to, że nie współgra ona z muzyką Jimiego Hendrixa. Ale przecież Hendrix nie jest wprost wymieniony jako inspiracja, a moje skojarzenia są… moje. Proszę więc wszystkie pojawiające się w tekście zastrzeżenia potraktować jak sentymentalne westchnienia miłośniczki muzyki niezbyt grzecznej i perfum także niezbyt grzecznych.

Moc i trwałość tych perfum doskonale korespondują z opowieścią. Zapach trzyma się człowieka jak zaborcza kochanka i… no cóż… taka miłość to skarb, który trzeba potrafić docenić. Bo to są piękne perfumy – zmysłowe, orientalne i złote.
A ja? Ja jestem wolnym duchem. Wędrowcem, który zachwyci się tym zapachem, zakocha nawet, ale w końcu odejdzie, bo nie jest w stanie unieść tej miłości.
Purple haze, all around
Don’t know if I’m comin’ up or down
Am I happy or in misery?
What ever it is, that girl put a spell on me
Help me
Data premiery: 2023
Kompozytor: Carlos Benaïm
Projekcja: potężna
Trwałość: nieskończona
Nuty zapachowe:
cedr z Atlasu, liść czarnej porzeczki, cypriol (nagarmotha)
A w ogóle, zastanawiam się, czy w fiolce na pewno są właściwe perfumy. Żeby to sprawdzić, musiałabym zamówić kolejną próbkę – tym razem ze strony marki, bo perfumy Edward Bess niepostrzeżenie zniknęły z Sense Dubai.
Recenzowanie z próbek zawsze jest trudne. Trzeba oszczędzać cenną ciecz. Nie można ponosić perfum do woli. Trzeba starannie wybierać dni na testy, bo jeśli coś nas rozproszy albo przeszkodzi – nie można ich powtórzyć. No ciężka sprawa, ale kiedy pisze się bloga non profit – i to przez dwie dekady – człowiek jest skazany na próbki. Więc jeśli mielibyście ochotę postawić mi kawę, to się nie krępujcie. Każde – nawet pięć złotych uczciwie przepuszczę na próbki i odlewki. 😉