.
Ciemny salon, drewniane, wiecznie zamknięte okiennice, ciężkie zasłony, skórzane fotele i śniady, bardzo szczupły mężczyzna o czarnych, związanych cienką aksamitką włosach pogrzebany za życia w tej ponurej jak mauzoleum samotni. Spędza lata w otoczeniu tytoniowego dymu palonych z widoczną przyjemnością cygar i buteleczek z lekami mającymi kupić mu czas na kolejne i kolejne cygaro.
Kiedy wzrok przywyknie do mroku (a zapach rozgości się na skórze), kiedy zbliżymy się do wielkiego, bordowego fotela zauważamy ze zdziwieniem, że twarz mężczyzny nie jest twarzą starca, lecz wysuszoną, zaimpregnowaną niemal tytoniowym dymem twarzą człowieka bez wieku, a dziwaczne flaszki nie zawierają gorzkich leków, lecz nasycone barwą, smakiem i aromatem ziołowe nalewki i szlachetne trunki.
Czarne, błyszczące oczy gospodarza wpatrują się w przybysza nieruchomo, wąskie usta wykrzywia grymas nie będący uśmiechem.
Gdy nieostrożne kroki zadzwonią flakonami i kieliszkami, a powiew od drzwi zmąci spokojnie dotychczas w nieruchomym powietrzu płynące smugi srebrnego dymu wiemy już, że nie jesteśmy tu mile widziani. Że żaden książę nie czeka tu na ratunek, że nie ma smoka pilnującego wieży, nie ma czarownicy ani ponurych uroków. Zaczynamy rozumieć, że to nie więzienie, lecz azyl. My home is my castle.
A że castle jedzie tytoniowym dymem na kilometr to już wybór gospodarza. Nie mam tu czego szukać.
Chyba, że… w milczeniu zasiądę w sąsiednim fotelu, wezmę w palce zwinięte ze skórzastych liści cygaro i dyskretnie dotrzymam towarzystwa ekscentrycznemu panu domu.
A takie siedzenie ma swoje zalety. Śmiałka, który przetrwa pierwszą godzinę w tym niezwykłym towarzystwie czeka nagroda. Nie wiem, czy to zmysły przyzwyczajają się do zapachu, uczą z nim obchodzić i odnajdywać właściwe nuty, czy też rzeczywiście ludzkie ciepło tak go uszlachetnia, ale po jakimś czasie biblioteka, choć niewątpliwie ciągle tak samo zadymiona i tak samo ciemna, zaczyna wydawać się miejscem przytulnym i bezpiecznym.
Gęste opary tytoniowego dymu stają się najpiękniej chyba w perfumach oddanym zapachem palonej fajki, ostra, lekarstwiana nuta zmienia się w połączenie aromatu (nie smaku) dobrego koniaku z dyskretnym, dobiegającym z odległości kilku metrów zapachem wody kolońskiej. To nadal to samo miejsce, a jednak perspektywa się zmieniła.
Bestia okazała się nie do końca bestią i choć nic piękniejszego ponad to, co widać z niej nie będzie, choć przemiany w złote królewiątko próżno oczekiwać, to jednak pan na zamku Onde okazuje się nader interesującym gospodarzem. O ile zadowala nas siedzenie w milczeniu i wąchanie fajkowgo tytoniu.
Wybaczcie, że ta recenzja taka dziwaczna. Chciałam za jej pomocą pokazać, że w Onde zmienia się nastrój zapachu, nie zaś wyczuwalne składniki.
Teoretycznie wszystkie etapy rozwoju są podobne. Nie ma zmian rodzaju nut, nic nie znika, nic się nie pojawia, nie ciemnieje i nie rozjaśnia się. A jednak jakoś tak się dzieje, że przytłaczająco ostry, początkowo odpychający zapach z czasem staje się przyjemny, bezpieczny, w swoisty sposób atrakcyjny. Choć to nadal głównie tytoń, skóra, jasny dym i suche przyprawy.
Twórca: Vero Kern
Nuty zapachowe:
wetiwer, imbir, gałka muszkatołowa, kolendra, skóra i niech mnie pokręci, jeśli nie ma w składzie tytoniu
* Na ilustracjach Al Pacino jako Tony Montana w fenomenalnym obrazie Briana De Palmy i Olivera Stone’a „Scarface”.
Polecam bardziej nawet, niż zapach.