1889 – Moulin Rouge Histoires de Parfums

 .

Oto Gerald Ghislain sięga po kolejną ikonę popkultury. Tym razem nie jest to postać, lecz miejsce.

 

Moulin Rouge – najsławniejszy kabaret świata mieszczący się w budynku ozdobionym ogromną imitacją czerwonego młyna (moulin rouge) w dzielnicy czerwonych latarni nieopodal paryskiego Montmartre’u. Kolebka kankana, Mekka turystów, instytucja, która urosła do rangi toposu, jak Wersal czy Las Vegas.

W Moulin Rouge swoje kariery budowały takie gwiazdy jak Edith Piaf, Ella Fitzgerald, Liza Minelli, czy „patronka” innej kompozycji Ghislaina – Colette.

Sam zapach obmyślony został, jako hołd złożony wyzwolonej, olśniewającej kobiecości. Pytanie o to, czy kabaret w którym kobiety fikają nogami zadzierając kiecki ku uciesze mężczyzn rzeczywiście jest miejscem, w którym celebruje się wyzwoloną kobiecość pozostawię bez odpowiedzi. Wszystko wszak zależy od tego, jak pojmujemy wyzwolenie…

Zwędzony urok dekadencji

I ponownie wpadłam w pułapkę własnych oczekiwań. Przygotowałam się na syntetycznie, uróżowione ludyczne „pachnidełko” trącące tandetą: pióra, cekiny, malowane lale, kicz i tanie efekciarstwo. Takie były moje wizje Moulin Rouge.

Tymczasem kompozycja Ghislaina od pierwszych akordów tworzy raczej atmosferę mrocznego, amoralnego fine de siecle’u.

Ghislainowskie Moulin Rouge to elitarne, na wpół tajemne miejsce spotkań dziewiętnastowiecznej paryskiej bohemy.

Eleganccy bywalcy pojawiają się tu dopiero po zmierzchu, okutani w ciężkie peleryny i długie płaszcze. Strzeżonymi przez czujnych portierów wejściami jedynie wybrańcy wejdą do tonącego w półmroku wnętrza  wypełnionego zapachem niewietrzonych teatralnych dekoracji i tapicerowanych mebli.

Ciężka kurtyna roztaczająca wokół woń wilgotnego kurzu wciąż pozostaje opuszczona, przyciszone głosy brzmią tłumionym podnieceniem, szeleszczą zsuwane z ramion okrycia, podzwaniają kieliszki z chłodnym szampanem, atmosfera oczekiwania staje się coraz bardziej wyraźna.

Te pierwsze chwile spędzone w Moulin Rouge to wstęp ledwie.

Zapach bulwy irysa połączony z wielowymiarowym, trudnym akordem cytrusowym bazującym nie tylko na mandarynce, ale i na skórzastej bergamocie dają powiew stęchłego nieco chłodu rychło ogrzanego przez Geralda Ghislaina nutami przyprawowymi. Cynamon, szczypta szafranu, plus zapach przypominający wędzoną skórę, lub ewentualnie (aby nie wypaść z konwencji) świeży, niedosuszony tytoń fajkowy dają wrażenie, że sala już się zapełniła. 

Pojawiający się tuż po nich przyjemny, nieco słodki akord alkoholowy mówi nam, że zmarznięte towarzystwo rozgrzewa się pijąc absynt przesączany przez płonący cukier. 

Wszystko to zwiastuje rychłą woltę – oczekujemy na podniesienie kurtyny.

 

I oto… Pojawia się kobieta. Gęsta, bardzo retro róża – zapach przewrotnie zmysłowy, ciężki, statyczny, spowolniony dodatkowo dodatkiem piżma i paczuli.

Kurtyna podniosła się, lecz nie oślepia nas blask elektrycznych reflektorów, a na scenie nie widzę fikających panienek. Stojąc w ciepłym, miękkim świetle niezapomniana Ella śpiewa, że kocha Paryż. W kontekście róży zapewne lepiej byłoby przywołać „La Vie en Rose” Edith Piaf, ale Moulin Rouge Histoires de Parfums, nie śpiewa schrypniętym głosem Edith, nie ma tego pazura, tej ekspresji. Jest aksamitne, nieco tylko szorstkie, jak głos Elli Fitzgerald. Ma tę samą niezwykłą urodę – ujmującą, lecz niezbyt łatwą.

Dopiero trzecia faza jest naprawdę ładna. 

Ładna w sposób, który nie budzi mojego entuzjazmu: wyraźna, słodka śliwka suszona, rodem wprost z Prune Demeter tłumi pozostałe nuty i zmienia klimat kompozycji przenosząc nas o sto lat w przód. 

Zamiast mrocznego klimatu schyłku XIX wieku mamy schyłek wieku XX: kobiety odziane w cekiny i pióra, muzyka, sex appeal… Niestety, elektryczne oświetlenie bezlitośnie demaskuje fakt, że tancerki mają zbyt mocny makijaż, skąpe stroje trzymają się na silikonowych szelkach, a publiczność wcale nie przyszła na rewię w aksamitnych płaszczach, tylko w ortalionowych kurtkach.

I tu wreszcie jest przyjemnie. Zamiast, niezbyt przecież smacznego, absyntu dostajemy słodkiego drinka, liryczną szansonistkę zastępuje grupa zmysłowo wyginających ciała tancerek, klimat występnej konspiracji ustępuje nastrojowi zabawy. Nadal nie jest to hałaśliwy kankan i fikanie nogami – zapach nie traci klasy, nie staje się całkiem pop.

Przytłumione nuty przyprawowe, pluszowe piżmo, ślad woni skóry – to wszystko wciąż tu jest tworząc bazę ciepłą i kobiecą. Mnie jednak przeszkadza suszona śliwka. Już jakiś czas temu odkryłam, że nie potrafię tej nuty nosić.

Jeśli dla kogoś suszona śliwka nie jest nieznośna czy „nienoszalna”, to pewnie obejrzy finał tego przedstawienia z przyjemnością. Ja będę je oklaskiwała z rezerwą. Z powodu tej nieszczęsnej śliwki…

Data powstania: 2010
Twórca: Gerald Ghislain

Nuty zapachowe:
Nuta głowy: mandarynka, suszona śliwka, cynamon, cukier
Nuta serca:
absynt, róża damasceńska
Nuta bazy: irys, paczula, piżmo, skóra

* Pierwsza ilustracja – poster do musicalu „Moulin Rouge” Baza Luhrmana

** Druga i czwarta: Liza Minelli w filmie „Cabaret”

*** Piąta: Nicole Kidman w „Moulin Rouge”

Udostępnij:

Facebook
Twitter
Pinterest
Email

9 komentarzy o “1889 – Moulin Rouge Histoires de Parfums”

  1. wiedźma z podgórza

    To ja sobie pooglądam, bo śliwek się nie boję – ni surowych, nie suszonych, ni wędzonych. 😉 A wizja, jak zwykle, kapitalna (zwłaszcza po "popularyzacji" kabaretu 😉 )! W sumie może być ciekawie. A poza tym, już dłużej nie zdzierżę i się kopsnę na stronę Q. po próbki (ale więcej, niż pięć – ha! 🙂 ). Ileż można ślinić się bezproduktywnie??

  2. Wspanialy opis…! a tak poza tym powiem Ci, ze wiele perfum o ktorych piszesz nie ma w sklepach. Nie wiem czy sa malo znane czy tez asortyment mamy tutaj zbyt maly… ja niestety nie znam sie tak dobrze na perfumach jak Ty dlatego czasami nie wiem co mam Ci napisac… 🙂 dla mnie jestes w tym temacie niesamowita…!

    Milego weekendu. M

  3. Wiedźmo, śliwek i ja nie lękam się, bom wielce mężna i strachu nie znam (a nawet, jeśli znam, to zwalczam ci ja go skutecznie jak… Nie powiem, co mi do głowy przyszło :/), ale cytując osła za Shreka: odczuwam dyskomfort. 😉
    W kwestii dzierżenia lub nie – czy nie wolałabyś kopsnąć się na jakieś potkanie. Bo mnie się marzy poznanie Ciebie i Skarbka osobiście. Bogowie! Ale by się działo! 😀

    Mamsan, rozgryzłaś mnie. Piszę zwykle o zapachach trudno dostępnych, niespotykanych. Wyznam Ci szczerze, że w przypadku perfum znanych powszechnie mam blokadę – boję się, że o zapachu, który każdy może poznać nie napiszę nic nowego, wartego przeczytania. Że urażę czytelnika rzucając mu w nos oczywistość.
    Wyjątkiem są wpisy w rodzaju recenzji Le Baiser du Dragon, gdzie porównałam rzetelnie trzy wersje tego popularnego zapachu – dlatego, że nigdzie indziej takiego porównania nie znalazłam. Mam wyski poziom pokory recenzenckiej…

    Perfumy w rodzaju Histoires dostępne są w perfumeriach niszowych: Quality, Galilu, Lulua i innych. A także na LuckyScent, AusLiebeZumDuft i innych stronach. Faktycznie, wymaga to nieco zachodu. Ale czasem naprawdę warto…

  4. wiedźma z podgórza

    Na dyskomfort nic nie poradzisz. 😉
    Chętnie bym się "kopsła", ale tak się w siebie wsłuchuję i rozkład zajęć przeglądam i mi wychodzi, że przed 15 listopada nie dam rady. :/ A ja chcę poznać już! 🙂 Ale pomysł przezacny.

  5. Iwetto, dziękuję. 🙂

    Wiedźmo – to może zaplanuj sobie obie formy aktywności? Bo ze mną na weekend też trzeba się umawiać z wielotygodniowym wyprzedzeniem. Możemy więc zacząć spokojnie myśleć nad tym. Może uda się… Kiedyś. Jak z tymi próbkami. 🙂

  6. Left Side of the Moon

    Przyjemny nastrój…Pomyślałam…nie mój klimat, ale z jakichś powodów wciągał mnie opis zakurzonych wnętrz, płonącego, alkoholowego cukru i retro róży… I love Paris…:) Coś w sobie ma…opis, może zapach? Sama już nie wiem… Z początkiem chętnie bym się zapoznała, zwłaszcza kiedy w tle śpiewa Ella. Z nowoczesną wersją jakoś mniej chętnie. Suszone śliwki wolę jednak jeść niż wąchać 😉 Kompot z suszu wigilijny to tortura dla nosa… 😉 Mam nadzieję, że koniec go nie przypomina…:D

  7. Nie, nie przypomina Moulin Rouge wigilijnego kompotu na szczęście. Choć dla mnie to nie tortura, bo nie potrafię oddzielić w myślach smakowitego smaku od zapachu. Tyle, że ja robię ten kompot niezbyt tradycyjnie, z liofilizowanych jabłek, kalifornijskich śliwek, żółciutkich moreli i dodaję mnóstwo goździków.
    A Ella… Ach, Ella niewątpliwie COŚ w sobie ma…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Popularne wpisy

Zoologist Sacred Scarab

Sacred Scarab otwiera się aldehydami. TYMI aldehydami.
Jakże to? Święty Skarabeusz? Aldehydami?! Czy to aby nie jest obraza uczuć religijnych?!

Żeby zrozumieć Świętego Skarabeusza Sultana Pashy trzeba przedefiniować swoje podejście do klasyki. Odrzucić starożytne konotacje, poskromić swoje oczekiwania i otworzyć umysł.

Czytaj więcej »