Milczałam ostatnio, ale to wcale nie znaczy, że przeszła mi miłość do perfum. Po prostu migracja bloga na nową platformę trochę mnie przerosła. Ale już wszystko działa i wracam na dobre.
Oczywiście, jeśli zauważycie jakieś błędy czy niedoróbki, bardzo proszę o sygnał. To była ciężka przeprowadzka.
Na rozgrzewkę opowiem dziś o zapachu, który mnie urzekł kilka lat temu i… no i mi nie przeszło.
Dawno, daaawno temu, w epoce przed pandemią, jedną z największych radości mojego życia były podróże. Zwiedzanie, poznawanie innych kultur i dzieł przez te kultury tworzonych. Ubocznym skutkiem podróżowania i zwiedzania są wizyty na lotniskach. Często wielogodzinne – jeśli tak akurat skoordynowana jest podróż. Takim dyżurnym portem przesiadkowym między Europą i Azją jest lotnisko w Dubaju. Spędziłam na nim wiele godzin i, powiadam Wam, jest to raj dla miłośników perfum i czyściec dla ich portfeli.
Kiedy człowiek ma kilka godzin pomiędzy samolotami, trudno się oprzeć pokusie spacerowania po sklepach wolnocłowych. Człowiek spaceruje więc, ogląda, wącha, dotyka. I ma na to zdecydowanie zbyt wiele czasu. I kiedy już jest najedzony i napojony tak, że nic więcej nie wciśnie (albo wcisnąłby, ale nie powinien) – w sumie mógłby poczytać książkę albo zagrać w Plants versus Zombies, ale ciekawska część umysłu jeszcze by coś poznała, irracjonalna część umysłu liczy na okazję w wolnocłówce, a racjonalna część umysłu, która podpowiada, że przecież jeszcze taniej jest nie kupić niczego i tak nie ma szans.
Wraca więc człowiek do domu z kubkami, na które nie ma już miejsca w szafkach; z kolejną paczką kadzideł, których nie zużyje przez następną dekadę; ściereczką w lokalny wzorek, która mu do niczego nie pasuje; magnesem na lodówkę, który przecież komuś się podaruje; koszulką w pawie, której nigdy, przenigdy nie założy oraz przede wszystkim – z torbą słodyczy, których żreć nie powinien, ale któż się oprze czekoladzie Toblerone w dwudziestu smakach?
Wracając do adremu.
Kolekcja Le Gemme Bvlgari pojawiła się w sklepach wolnocłowych z małym opóźnieniem w stosunku do premiery. Onekh od pierwszych testów był moim faworytem i nie tyle wskoczył na listę marzeń, co na listę perfum, które po prostu musiałam mieć. Akurat lecieliśmy do Chin – w planach kilkanaście miejsc noclegowych, samoloty, pociągi, statki, busy i wędrówki piesze. Taszczenie ze sobą wielkiego i ciężkiego flakonu w wielkim i ciężkim pudle nie wydawało się dobrym pomysłem. Odłożyłam zakup do czasu powrotu.
W drodze powrotnej okazało się, że Onekha nie ma. Cała kolekcja jest, a Onekh się wyprzedał.
Pobiegłam do drugiego punktu, bo to duże lotnisko. Też nie ma.
Poprosiłam o wyjęcie testera, żeby sprawdzić, czy nadal chcę. Tak. Nadal chcę, ale na całym lotnisku akurat ten jeden zapach z kolekcji wyszedł.
No nic… Ludziska powiadają, że co się odwlecze, to nie uciecze.
Parę miesięcy później lecieliśmy na Wyspy Kanaryjskie. Przesiadka w Monachium, wielki port lotniczy – myślę – na pewno będzie kolekcja Bvlgari Le Gemme. I co? Kiszka, nie ma.
Kusiło mnie kupno online, ale przecież tyle jest okazji, żeby kupić w perfumerii… No więc następna podróż – Barcelona. Perfumeria Regia ma w ofercie Le Gemme Collection, zakup wydawał się prosty. I znów się nie udało, bo mieli tylko jakieś ściepki z damskiej linii.
Kolejna okazja nadarzyła się kiedy ponownie wracaliśmy z Azji. Byliśmy złachani jak koń po Wielkiej Pardubickiej. W miesiąc objechaliśmy i obleźliśmy Kambodżę i Wietnam. Kiedy w drodze powrotnej wylądowaliśmy na lotnisku w Dubaju, słanialiśmy się na nogach ze zmęczenia i niewyspania. I pamiętam, jak wtedy mój Miły wziął mnie ze rękę i z determinacją powlókł w kierunku sklepu z ekskluzywnymi kosmetykami.
– Idziemy kupić te twoje perfumy. Teraz!
I oto one:
Pierwszy oddech mnie urzekł, uwiódł, zachwycił, rozkochał.
Brak klasycznych nut głowy zazwyczaj wdzięczących się do człowieka jak akwizytor w drzwiach. Onekh wali się na skórę jak wielki, puszysty i potężny niedźwiedź. Niby pomacha nam przed nosem mandarynką i dość ostrym akordem przyprawowym – jak to powinny męskie perfumy w otwarciu – ale, wymieniona w nutach, esencja mandarynkowa jest ciężka, gęsta, skandyzowana miodem na aromatyczny, złoty kamień. A akord przyprawowy łączy błysk kamforowego cynamonu z kardamonem, szafranem i ultraprecyzyjnie sączonymi kroplami anyżu.
Po kilku dosłownie chwilach niedźwiedź… to znaczy zapach odwraca się brzuchem do góry, a brzuch ma z najpiękniejszej i najcenniejszej skóry i wypełniony miodem złotym i magicznym jak miód skaldów z legend. Miód skaldów na pewno nie był bardzo słodki i ten też nie jest – szczególnie, że poznajemy go w duecie z drugą animalną nutą, czyli – wspomnianą już – skórą.
Trzecia faza rozwoju to oudowy dym. Obłędnie aromatyczny, obłędnie gęsty, obłędnie kremowy i na pewno drogi.
Dym otula miodowego niedźwiedzia królewskim płaszczem i wiemy już, że niedźwiedź nie jest tym, za kogo omyłkowo wzięli go niektórzy recenzenci – oślepieni dymem i porażeni mocą zapachu. To nie są perfumy o niedźwiedziu, ale nie są to także perfumy o misiu. Onekh jest bogiem. Mityczną postacią odzianą w niedźwiedzią skórę. Potężną i… słodką. Daleką od niedźwiedziego grubiaństwa tak, jak Weles (którego symbolem był niedźwiedź) daleki jest od diabła, z którym zlał się w ludowych opowieściach, kiedy na słowiańskich ziemiach pojawiło się chrześcijaństwo.
Onekh jak Weles – jest niedźwiedzim bogiem magii, przysiąg, sztuki, rzemiosła i, przede wszystkim, bogactwa. W sumie… rzemiosło możemy zbyć milczeniem, ale przysięgam, że to niezła sztuka i że efekt jest magiczny. I skonfrontowany z Onekh nikt, ale to nikt nie będzie miał wątpliwości, że w ciężkim, czarno – złotym flakonie zamknięte jest prawdziwe bogactwo.
Splecione w zniewalający skórzano – oudowo – dymny akord ciężkie i potężne nuty mają moc magiczną. Wyzłocone miodem i oprószone iskrami przypraw gorącymi jak… prawdziwe iskry tworzą eliksir mocy. Ciężki jak kamień i zarazem dający się unieść jak piórko. Jak dym.
Onekh to bliskowschodni czarny onyks. Jego kolory: czerń, biel i szarość symbolizują równowagę pomiędzy dniem i nocą, światłem i ciemnością. W perfumach Cavalliera, tak samo jak w kamieniu, od którego zapożyczyły imię, przeważa czerń. Ale nie zaburza ona równowagi.
I jest Onekh dla każdego tym, czym być może.
Dla wyznawców świetlistego Peruna… Zaraz… nie tak. Dla miłośników nut jasnych i lekkich będzie Onekh strasznie ciężkim niedźwiedziem. Dla zwolenników perfumeryjnego umiaru i paprociowego sznytu będzie niedźwiedziem nazbyt dzikim. Dla koneserów nutek romantycznych tulenie Onekha do skóry pewnie nie będzie atrakcją.
Jeśli jednak ktoś lubi oud dymny i ciemny… Jeśli nie szuka w perfumach słonecznego blasku i ptasich treli… Jeśli niestraszne mu pachnidła ciężkie i gęste… To powiadam Wam, Onekh nie wymaga oswajania ani tresury. Jest doskonałym, komfortowym i niebanalnym zapachem mroku i bogactwa.
Bo w sumie, kogo dziś stać na niedźwiedzia?
Jacques Cavallier znany jest z pracy seriami. To znaczy z tego, że tworzy perfumy, a potem na ich bazie tworzy kolejne, podobne, udoskonalone albo po prostu zmienione. Nie jest to odosobniony przypadek, bo podobne serie dla różnych marek tworzą wielcy artyści jak Michel Almairac czy sam Bertrand Duchaufour. Osadzając Onekha w kontekście wspomnę podobieństwo do, debiutujących rok wcześniej, Eau Parfumee au The Noir. Onekh jest (jeszcze) ciemniejszy, głębszy, bardziej skórzany, ale DNA ma to samo.
Trzecim dzieckiem tej pięknej rodziny jest Falkar z 2019 roku – także z serii La Gemme Bvlgari. Tworząc Falkara Jacques Cavallier dopracował kompozycję, wygładził ją i uczynił bardziej męską, w klasycznym rozumieniu tego słowa. Akord przyprawowy w Falkarze został przesunięty w stronę ładnego, bezpiecznego cynamonu. Buchający w Onekhu gęstym dymem akord oudowy został wrzucony pod wyciąg i doprowadzony do stanu, w którym nie wali się na człowieka jak dach z papy (a ja lubię jak się wali). Najwyraźniejszą jednak zmianą jest odjęcie zapachowi słodyczy i gęstości na rzecz przemyślanej i wielowymiarowej żywiczności – co prawdopodobnie ma zachęcić do sięgnięcia po perfumy Cavalliera eleganckich mężczyzn. Jest więc Falkar przystępniejszy w odbiorze i łatwiejszy do osadzenia w spektrum kobiecość – męskość. I, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że nie jest to nisza, tylko towar bardzo luksusowy (aktualnie 1550 złotych za flakon), to takie precyzyjniejsze targetowanie będzie zaletą. Choć nie zawsze docenianą na tym blogu.
A o Eau Parfumee au The Noir Bvlgari napiszę za dni kilka, bo też popełniłam flaszkę.
W ogóle, zanim wrócę do obiegu po perfumeryjnych nowościach, odkopię się z perfum, w których się zakochałam i które kupiłam.
Ale jeśli jest coś, o czym chcielibyście poczytać, to piszcie śmiało.
Data premiery: 2016
Kompozytor: Jacques Cavallier
Projekcja: potężna, ale nieuciążliwa zarazem. Przynajmniej dla mnie.
Trwałość: nienaganna, czyli zapach trwa, trwa i trwa na skórze (ponad dobę), ale spiera się zubrań – czego nie robią na przykład niektóre perfumy Montale albo stare edycja Nasomatto
Nuty zapachowe według strony Bvlgari:
esencja mandarynki, oud aquilaria malaccensis, czarne kadzidło
Nuty zapachowe według Fragrantiki:
skóra, przyprawy, labdanum
9 komentarzy o “Bvlgari Le Gemme Onekh”
Sam dawno nie zaglądałem do Ciebie a tu proszę, na taki czadowy powrót trafiłem.
Poczułem tą magię z kiedyś . Nutka świeżości obecnej szaty zachęca również.
Zapach oczywiście z mojej bajki i do tego perfumiarz, który stworzył moje ukochane pachnidło ever. 😉
Nic tylko brać w ciemno…
Pozdro!
Opium PH?
Bo ja myślałam, że Twoim ulubieńcem były Rochas Pour Lui.
Cudnie Cię widzieć. To już tyle lat. 🙂
A swoją drogą, czarną Herbatkę Cavalliera znasz?
Dokładnie i tylko stara wersja EdP. Mimo wspaniałości poznanej niszy i nie tylko to właśnie OPIUM wciąż zachwycają bez zmian.
Pour Lui poznałem ale szału nie zrobiło, zbyt normalne …
Czarnej nie było mi dane, przypomnę sobie o co tam chodziło bo chyba o niej pisałaś u siebie z tego co pamiętam.
To już wieleee lat… 😉
Tak Opium PH ale wersja Edp i to tylko stara edycja!
Pour Lui się przewinął ale nie specjalnie zaznaczył.
Herbatki niestety nie poznałem ale chyba o niej pisałaś jeśli się nie mylę to zerknę by sobie przypomnieć o co tam chodziło 😉
To już wieleeee lat 🙂
Oj prawda. Wieeele.
O herbatce nie pisałam, ale jutro będzie recka. W końcu kupiłam.
wspaniale, wspaniale że wróciłaś!
z twojego opisu wynurza mi się Hades konkretnie z Hadestown, będę się musiało przekonać własnym nosem, czy skojarzenie jest prawidłowe.
a skoro pytasz, to Beaufort zakończył kolekcję Upiorów, to może żeby u ciebie też był komplet?
Będzie na pewno! Beauforty uwielbiam.
Ale muszę się doczołgać do Lului po próbki. Ale będą upiory, oczywiście. Jakżeby inaczej. 🙂
Męsiej kolekcji nie znam, z damskiel lubię kilka (Noorah to mój najulubieńszy, słodki tytoń). Muszę i za męską linię się zabrać.
Cieszę się, że wróciłaś do blogowania <3 🙂