Costes versus 10 Corso Como

.
Costes to mój stary znajomy. No dobra, znajomy to zbyt mocno powiedziane. Poznaliśmy się dawno temu. Przelotnie i wcale nie miałam ochoty tego zmieniać, dopóki nie poznałam 10 Corso Como.
Taaa... Wiem, że to wygląda na idiotyczną argumentację, ale się wytłumaczę. Otóż 10 Corso Como, które nadzwyczaj mi się spodobało często porównywane jest właśnie do Costes i bywa nawet nazywane Costes Light.
Pomyślałam sobie, że skoro to cudne labdanum to wersja light, to niewątpliwie moje wrażenie, że Costes to przede wszystkim róża było mylne. Skombinowałam kolejną próbkę i... Niestety okazało się, że z moją pamięcią wszystko w porządku.


W Costes dominuje nuta różana. Ciężka, esencjonalna, oleista, głęboka róża. Piękna. Naprawdę piękna wyjątkowo, choć to nadal róża. Przeciwwagę dla tej niesamowitej woni stanowi zapach świeżo suszonych liści laurowych, pieprzu, jałowca i kardamonu. To zestawienie daje efekt przypominający drgające powietrze unoszące się nad zapachowym kominkiem: nienamacalne, nieuchwytne, a jednak intensywnie wyczuwalne, wręcz gęste.

Tło tworzą aromaty drzewne fenomenalnie uzupełniające i pogłębiające aromatyczną głowę zapachu oraz dwie nuty, które znam doskonale: spokojnie zamyślone labdanum i pogodna, ciepła lawenda wprost z serii Essence Donny Karan.
Jasne kadzidło i miękkie piżmo dodają kompozycji perfumeryjnej, kosmetycznej czystości, która w zestawieniu z niezwykłą jej ruchliwością pozwala uwierzyć, że mimo braku lekkości charakteryzującej pozostałe kompozycje Giacobetti jest to zapach tknięty jej ręką (i umysłem, i nosem, i czymkolwiek tknięte są przez swych twórców perfumy).

Chętnie napisałabym, że wąchając go poprzednio nosem niewprawnym i barbarzyńskim nie doceniłam kompozycji i że w ogóle głupia byłam, ale... Nie byłam. Costes zrobił na mnie wrażenie od początku, co przy tym stężeniu róży zakrawa na cud. Twierdziłam, że piękny, ale za dużo w nim róży. Teraz w sumie mogłabym podtrzymać tę opinię, tyle, że "za dużo róży" nie przechodzi mi przez gardło (klawiaturę) tak łatwo tym razem. Bo w tym zapachu niczego nie jest za dużo. Jest perfekcyjnie skomponowany, idealnie wyważony, urzekająco piękny i... wciąż nie dla mnie. Bo jak dla mnie, to jest w nim za dużo róży.
Ale jakieś pięć mililitrów w atomizerku, dla dla samej świadomości posiadania tego cuda i dla upajania się kropelką w deszczowe dni chyba mogłabym mieć. :-)


10 Corso Como to dla mnie zupełnie inna bajka. I nie, nie zgadzam się z twierdzeniem, że jest nieomal tożsamy z Costes by Costes.
W pierwszych chwilach 10 Corso Como pachnie przede wszystkim kadzidłem zmieszanym z labdanum. Kadzidłem ziołowym, o wytrawnym, winnym bukiecie oraz labdanum wielopłaszczyznowym, obezwładniającym zarówno mocą, jak i urodą.

Pierwsze, co przyszło mi do głowy kiedy powąchałam tę niesamowitą kompozycję to wrażenie, że tak mogłaby pachnieć Sfrustrowana Norma kiedy jeszcze była młodą, pełną mocy i nadziei na przyszłość kobietą. Kiedy jeszcze wierzyła, że warto żyć, kiedy głowę nosiła wysoko, a w jej oczach płonęła odwaga.
Corso Como jest piękny, ale jednocześnie zupełnie pozbawiony kokieterii. W otwarciu nieomal oschły, ale ja chyba jestem miłośniczką dziwnych typów, bo ta jego wyniosła uroda mnie zachwyca. Tak, jak w przypadku Costesa mój rozum mówi mi, że kompozycja jest dobra, tak przy Corso Como rozum niewiele ma do gadania. Włącza mi się "rapture mode" i koniec myślenia.

Szczególnie, że pod tym intensywnym jak łyk mocno garbnikowego, czerwonego wina otwarciem czai się oud - mój zapachowy Święty Graal (a przynajmniej istotny element mojej Świętej Zastawy). Oud ciemny, głęboki, oleisty i dymny jednocześnie, ostry i gładki, ascetyczny i bogaty - po prostu wspaniały! Olfaktoryczny ślad nut zielonych: cierpkiego geranium i słodkiego wetiweru sprawia, że kompozycja zamiast zwalić się ciężko na skórę albo snuć się po niej leniwie, układa się na niej jak dłonie sprawnego masażysty.
Corso Como nie pieści zmysłów. To zupełnie nie ten typ. To kochanek niedelikatny, gniotący usta, wyduszający uściskiem dech z płuc, przynoszący pęki wspaniale pachnących chaszczy zamiast fiołków, porywający w ramiona miast deklamować wiersze.

Bazę zapachu stanowi dymne drewno przypominające mi drewno kaszmirowe lub wenge. Niestety, baza jest słaba, ulotna, ledwo wyczuwalna. Największą wadą Corso Como jest mizerna trwałość. Mawia się, co prawda, że to, co dobre szybko się kończy, ale na szczęście w realiach świata perfum ta reguła niekoniecznie się sprawdza.


Gdybym miała dokonać bezpośredniego porównania tych dwóch zapachów, to owszem, obiektywnie uznaję, że Costes może być kompozycją lepszą, sprawniej poukładaną i może nawet piękniejszą. Jest też bardziej intensywny i nieporównywalnie trwalszy. Palma pierwszeństwa zapewne należy się duetowi Mekdachi/Giacobetti, a jednak nie zawsze kibicujemy lepszemu zawodnikowi. Czasem serce mówi nam co innego niż rozum i tak już z nami - ludźmi bywa, że często mu ulegamy. A moje serce, czy też nos raczej jednoznacznie i bezapelacyjnie wybiera słabsze, mniej finezyjne i mniej urodziwe Corso Como. Howgh!


Costes by Costes:

Data powstania: 2004

Twórca: Rami Mekdachi/Olivia Giacobetti


Nuty zapachowe:

lawenda, drewno lauru, kolendra, biały pieprz, róża, kadzidło, drewno, jasne piżmo


10 Corso Como:


Data powstania: 1999
Twórca: Carla Sozzani


Nuty zapachowe:

sandałowiec, kadzidło frankońskie, piżmo, róża, geranium, wetiwer i olejek z malajskiego agarowca



* Druga ilustracja to wnętrze Hotelu Costes - w którym mieści się między innymi jeden z najbardziej rozpoznawalnych lokali muzycznych w Paryżu. Perfumy Costes inspirowane są właśnie zapachem tego miejsca.

** Ilustracja trzecia to oczywiście "Astarte Syriaca" Dante Gabriela Rossettiego

Komentarze

  1. 10 Corso Como trafia na listę do poniuchania - oudowi to ja nie przepuszczę ;) Świetna recenzja :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Hihi, wiem, że nie przepuścisz, wiem. :-)
    Ja mam niestety tylko małą próbeczkę, ale jeśli nie uda Ci się polowanie, to najwyżej podzielę ją jeszcze na pół.

    I dziękuję za dobre słowo. Bardzo mi się przyda. :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Dziękuję Ci bardzo :* Spróbuję gdzieś upolować, może się uda :)
    A wiesz, podeślę Ci kropelkę czegoś na spróbowanie ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. niuszę go i niuszę;
    i mnie ta róża tu jest wyraźnie, kościółek taki różany, ino gnieść nie gniecie ;)

    Miłego dnia!

    OdpowiedzUsuń
  5. W Corso Como?
    Kościółek różany? Ładnie. :-)

    O tym, że róża niekoniecznie gniecie przekonałam się już. I chyba wybaczyłam tej nucie jej urodę. Pod warunkiem, że nie jest konfiturowa, ani oleista.

    Miłego dnia wzajemnie. :-)

    OdpowiedzUsuń
  6. zachwycił mnie od drugiego wejrzenia corsiaczek...
    taki ma delikatny, miękki ogonek, ale ma...
    jest elegancki taką niewymuszoną, miłą elegancję towarzyszącą, jednak trochę melancholijną...
    praktycznie cały dzień tak towarzyszył, jest taki, hm, uroczy...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Dziękuję za każdy komentarz. To Wy sprawiacie, że to miejsce żyje. :)

Popularne posty