.
Czego spodziewałam się po zapachu inspirowanym obrazoburczą i brutalną powieścią Jeana Geneta? Nut ostrych, inwazyjnych, słodko – gorzkich, bolesnych i pociągających zarazem. Niby znałam skład, ale w mojej wyobraźni składniki poukładały się jakoś inaczej, niż u Pierre’a Guillaume’a. I to nawet dobrze. Nieprzewidywalność świata to jeden ze smaczków życia.
Pierwsze wrażenie było fatalne – zapach zdał mi się sztuczny, kosmetyczno – detergentowy i odpychający. Na tym etapie wyraźnie wyczuwam nuty kwiatowe: nieokreślona, uciążliwa mieszanka rodem z arabskiego olejku. Jaśmin, neroli, jeszcze coś… Do tego wyraźny, ciężki kminek przypominający mocą kmin rodem z Aziyade Parfum d’Empire i syntetycznie oleiste cytrusy, które nie dodają zapachowi lekkości. Tylko mocy.
Trudne, uciążliwe i nieprzyjazne dla mojego nosa otwarcie. A jednak… Zważcie proszę, że nie napisałam, że brzydkie.
Nie napisałam, bo jakoś nie mogę. Jest w tej okropnej woni coś, co sprawia, że nie uciekam od niej. I nie sadzę, by wynikało to wyłącznie z faktu, że to Privete Collection i Guillaume za kierownicą.
Po ciężkiej psychologicznej wojnie z otwarciem, podczas której Querelle nieco przysiadło na skórze i przestało szczerzyć kły, a ja szybko przebudowałam swoje pojęcie o tym, co w perfumach ładne udało nam się jakoś do siebie dostroić. I „jakoś” to najlepsze określenie tej współpracy.
Z jednej strony pod trudną, wciąż uwierającą syntetykiem warstwą politury z otwarcia zaczynam wyczuwać szorstkie przyprawy, ziemisty wetiwer i świeżą, do bólu skoncentrowana mirrę. Pojawia się nuta czystego eugenolu i dziwne, niepłonące, lecz spopielone na zimno kadzidło. Wiem, że to paradoks, ale zapach kadzidła w tej kompozycji brzmi dla mojego nosa, jak gdyby było popiołem, lecz nigdy nie zaznało ciepła. Może to być metafora niszczącej namiętności – rzeczywiście, ale do głowy przyszło mi to dopiero po napisaniu poprzedniego zdania, więc nie, raczej nie zasugerowałam się treścią książki.
Drugą, poza mirrą, nutą, o której warto tu wspomnieć osobno, jest tu mech dębowy. Fascynująco czysty, dokładnie taki, jak wąchany saute z ekstraktu przebłyskuje między pozostałymi składnikami rozdzielając wetiwerowe kłącza od ambrowych promyków, przyprawowe rzepy od lakierowanych wstążek żywic, oleistą bergamotę od chłodnego kadzidlanego popiołu.
Bardzo sprawnie, z wyczuciem złożone perfumy. Spójne i przejrzyste jednocześnie, z nutami splecionymi, nie zmieszanymi.
Ich rozwój nie jest fajerwerkiem olfaktorycznych niespodzianek, opowieścią pełną efektów specjalnych. Robią wrażenie raczej nietypowym zestawieniem nut, które trwa i trwa. Przemiana Querelle na skórze to droga od intensywnej przyprawowo – żywicznej mieszanki atakującej zmysły w otwarciu, po wytrawnie przyprawione, chłodne kadzidło parę godzin po aplikacji. I ten wyciszony, schyłkowy etap jest mi zdecydowanie bliższy, niż ekspansywne otwarcie.
Querelle nie jest zapachem ładnym. Nie jest tez miły. Jest za to niezwykły, intrygujący, stymulujący zmysły. Czy to mało?
Oczywiście, że nie. To bardzo wiele i naprawdę podziwiam tę kompozycję.
Tyle, że nie chcę jej nosić.
Może kiedyś wrócę do niego, może skuszą mnie ponowne testy, kolejna niezobowiązująca schadzka bez pocałunku na do widzenia. Bo jednak ten interesujący typ to nie mój typ zupełnie. Przynajmniej przez większość swego żywota.
Twórca: Pierre Guillaume
Nuty zapachowe: Nuta głowy: cytrusy, kminek zwyczajny, cynamon
Nuta serca: mirra, kadzidło, wetiwer
Nuta bazy: kadzidło, mech dębowy, ambra
*Ilustracje to plakat i kadry z filmu „Querelle” Rainiera Wernera Fassbindera na podstawie książki „Querelle z Brestu” Jeana Geneta