Dent de Lait to perfumy, które powinno się wąchać bez znajomości prasowego dossier stworzonego przez ekscentrycznego Serge’a Lutensa, bez znajomości nut, nawet bez znajomości nazwy. A przynajmniej bez jej zrozumienia.
Wąchane bezprogramowo Dent de Lait to zapach zupełnie inny, niż Dent de Lait oprotezowane opowieścią o Zębowej Wróżce, końcu dzieciństwa i mieszaniu mleka z krwią.
Przejdźmy do rzeczy.
Po pierwsze Dent de Lait to pierwsza premiera marki Serge Lutens, która debiutowała w nowej – bardzo ładnej – szacie graficznej i w nowej pojemności 100 ml.
Na proporcje setek w sieci pojawiło się nieco skarg – że flaszka toporna, ze etykieta za duża, że korek za mały – mam jednak wrażenie, że wynikają one raczej z braku przyzwyczajenia, niż rzeczywistych mankamentów flakonu. Od razu zaznaczam – na zdjęciach mój flakon o pojemności 50 ml ale miałam w ręku setkę i dla porównania wrzucam zdjęcie zrobione przez redaktorkę Fragrantiki Sophie Normand. Wciąż nie mam zastrzeżeń, a większa pojemność z atomizerem dla mnie osobiście jest atrakcyjną opcją, bo moje bezatomizerowe „dzwonki” psują się jeden po drugim. Niestety.
Fragrantca informuje, że nosem stojącym za kompozycją jest Christopher Sheldrake. Trochę trudno mi w to uwierzyć. Nie dlatego, że oznaczałoby to powrót do współpracy Sheldrake i Lutensa (który to powrót zdaje się zwiastować, także sygnowane nazwiskiem Sheldrake’a, Bapteme du Feu), lecz dlatego, że Dent de Lait wyraźnie, niezaprzeczalnie trzyma się w estetyce lekkich, przestrzennych lutensowskich premier z ostatnich lat: L`Orpheline, La Religieuse czy La Vierge De Fer. I Jeux de Peau… trochę. Z bogatymi, utkanymi na słynnej, szeldrejkowskiej TABAZIE orientami z pierwszej dekady współpracy obu mistrzów Mleczny Ząb niewiele ma wspólnego.
Pierwsze rozpoznawalne nuty to ładne, czyste, syntetyczne piżmo z heliotropiną. Lekkie i jasne jak piana powstająca z płynu do kąpieli. I trochę w tę kosmetyczną stronę zmierzające w charakterze.
Pojawiająca się tuż, tuż za pianką nuta migdałowa brzmi wyraźnie kremowo. Nie jest to jednak kremowość mleczno – laktonowa, lecz kremowość czysta, kosmetyczna, doskonale korespondująca z akordem piżmowym. Pisząc obrazowo: nie będzie to mleko, lecz mleczko do ciała. Śmietankowe i komfortowe.
I już. To czyste i pieniste porównanie opisuje zapach w sposób, którego przebić akuratnością nie sposób. I najważniejsze w tym kontekście: to nie jest zarzut.
W kategorii perfum „pachnących czystością” Dent de Lait będzie plasował się wysoko, wysoko na szczytach list akuratności. Pojawiające się w sercu aldehydy nie zmieniają charakteru kompozycji. Dodają jej przestrzeni, chłodu, powietrza, nieco twardości – jak gdybyśmy dotknęli chłodnego brzegu wanny. Albo otworzyli okno dotykając szklanej tafli szyby. Może Serge w dzieciństwie marzył o łazience z oknem?
Pomyślcie: przestronna, jasna łazienka wyłożona białym marmurem. Albo ceramiką, ale koniecznie oszczędną w formie, prawie białą. Na środku, na podwyższeniu wanna – wolno stojąca, na metalowych nóżkach. W wannie woda z mnóstwem piany. W pianie my. A nad nami szklana tafla, za którą tylko „niebo gwiaździste nade mną”.
Jak piżmo, heliotrop i migdały mają się do mlecznych zębów i mieszaniny mleka z krwią?
Na pewno istnieje jakiś związek, aczkolwiek ja nie będę go szczególnie uparcie szukała. Utrata mlecznych zębów kojarzy mi się z wszystkimi tymi nierozsądnymi i nieco makabrycznymi metodami, którymi z pomocą uczynnych kolegów usiłowaliśmy pozbyć się przeszkadzających, ruchomych mleczaków. Z przywiązywaniem zęba nitką do klamki, deskorolki czy wyrzucanej przez balkon butelki z wodą, z celowaniem w niego drewnianym klockiem i z życzliwym „daj, ja ci wyrwę!”. Oraz oczywiście z wielogodzinnym popychaniem wyrzutka językiem kiedy trzymał się na ostatnich nitkach skóry. Czy na czym tam się trzymał.
Nie. Zdecydowanie nie jest to wspomnienie, za którym tęsknię.
Data premiery: 2017
Kompozytor: Christopher Sheldrake
Projekcja: wyraźna, jednak nie przekraczająca norm pożądanych dla zapoachu „czystego”.
Trwałość: bardzo dobra
Nuty zapachowe:
mleko, nuty metaliczne, kadzidło, heliotrop, migdał
7 komentarzy o “Mleko z krwią czyli wspomnienia mistrza Lutensa – Dent de Lait Serge Lutens”
Podobałyby misie 😉
Misie to miodek, nie płyn do kąpieli. 😉
O nie, pozbywanie się mlecznych zębów to zdecydowanie nie jest przyjemne wspomnienie.
Ha! Nie jestem z tym sama. 🙂
Ten komentarz został usunięty przez autora.
Ciekaw jestem czy pachnidło brobi się samo, bez Lutensowkiej otoczki. Z drugiej strony czy to nie mało, jeśli o kompozycje chodzi, biorąc pod uwagę dokonania marki..?
Poznać pewnie warto.
Tak sobie tylko głośno myślę. 😉
To ja się wyłamię, gdyż mam miłe wspomnienia związane z pozbywaniem się mleczaków.Ten moment uwolnienia był dla mnie swoistą ekstazą. Bez oporu czując, że taka kolej rzeczy.
Jedno odchodzi, kolejne przychodzi.
Musiałeś być niezwykły już jako dziecko. Ja to wspominam z rozbawieniem raczej.
Co do zapachu – mnie bez otoczki podoba się bardziej, ale też… ech… to nie nie ten Lutens, którego pokochałam. Wszystkie te Zakonnice i Sieroty i Zęby sa fajne, ale ja czekam na zawiesiste killery. To one mnie uwiodły.