Zasiadłam dziś w pracowni w nowej koszulce Machine Head i puchatych skarpetusiach; rozpuściłam sobie wapno w pięknej szklance w kształcie czaszki (bo akurat mam paskudne uczulenie); otworzyłam plik i napisałam:
Opowiem Wam coś.
Spojrzałam na te 13 liter, dwie spacje oraz znak interpunkcyjny i jakoś zupełnie nie zachwycił mnie mój geniusz. Albowiem Sabbath of Senses istnieje od prawie dwóch dekad, a ja od tych prawie dwóch dekad coś Wam opowiadam. Nie jest to więc zagajenie szczególnie odkrywcze.
Ale i tak Wam coś opowiem. 🙂
Kiedy parę lat temu zapoznawałam się z repertuarem manufaktury Birkholz, na rynku debiutowała Colection Noire – kolekcja najbardziej ekskluzywnych i najbardziej stężonych aromatów stworzonych przez pięknego Philipa Birkholza. I zakochałam się w Mystic Haze. Nie kupiłam ich wówczas, bo to naprawdę droga ekskluzywna kolekcja i mój zdrowy rozsądek… no aż tak ekskluzywny nie był. Od tego czasu mój zdrowy rozsądek trochę się pochorował i na premierę Sol E Samba i, przy okazji, uroczysty debiut marki Birkholz w Perfumerii Quality pojechaliśmy (ja i mój chory rozsądek) z zamiarem popełnienia szaleństwa i zakupu Mystic Haze.
Rzecz w tym, że Philipa Birkholza wystarczy spuścić z oka na chwilę, żeby pojechać do Warszawy po flaszkę i wrócić nie z flaszką, tylko z dylematem. Bo oto, po mozolnym i stresującym przewąchaniu się przez portfolio Manufaktury Birkholz wcale nie byłam już pewna, że chcę kupić Mystic Haze. To znaczy… nie zrozumcie mnie źle – to nie tak, że Mystic Haze okazały się rozczarowaniem i pomyślałam, że wcale ich nie chcę. Przeciwnie. Po (poprzedzonym starannym namysłem i bohaterską walką z pokusami) rozpyleniu dwóch najbardzej zachwycających perfum na dwie strony ciała nie potrafiłam zdecydować, których pragnę bardziej. A dwóch flakonów nawet mój chory rozsądek nie zaakceptuje. I tu powinna nastąpić smutna (albo wręcz przeciwnie – zależy od punktu widzenia) pointa, że tak oto wróciłam do domu z niczym.
Nie wróciłam do domu z niczym, tylko z zestawem próbek i to dopiero jest prawdziwa tragedia. Zaprawdę powiadam Wam.
Po tygodniach zmagań się nie tyle z marką, co z pokusami doszłam do wniosku, że Mystic Haze może i ma bardziej obiecujące otwarcie, ale za to Incense N’Fire rozwija się obłędnie i gra z moją skórą jak Perlman i Zukerman grający Haendla. Robi się z tego magia. I ta magia trwa i trwa – dłużej, niż Mystic Haze.
W moim domu zagościł więc flakon z niby nieco mniej ekskluzywnej serii, ale nie oszukujmy się: flakon, pudełko, skórzana i ręcznie zszywana etykieta, drewniany korek oraz – oczywiście – creme de la creme czyli same perfumy – to jest jakość, która dubluje Tomka Forda czy inne Lułi Witony. I zaznaczam, mówię konkretnie o Incense N’Fire, bo ma Birkholz w swoim bogatym portfolio także perfumy mniej efektowne. Moim zdaniem.
Na świetnie wykonanym szufladkowym pudełku znajduje się ściągawka dla mniej bystrych mówiąca, że perfumy są „mystisch, kraftvoll, expravagant” czyli mistyczne, mocarne i ekstrawaganckie. Dla mnie one są raczej piękne, bo ekstrawagancję odnajduję gdzieś w okolicach Beaufort London, niektórych killerów 4160 Tuesdays czy projektów w stylu Fishersund, ale z mocą i mistyką nie zamierzam dyskutować, albowiem mocno mnie oczarowały te perfumy.
Oczarowały na tyle, że snułam się z flakonem po lasach i parkach i nie byłam w stanie zrobić zdjęcia, które byłoby godne jego zawartości.
Nie mogąc próbować w nieskończoność skorzystałam w końcu z tła, które zamierzałam przed Wami ukrywać dopóki nie będę mogła wykorzystać go do sfotografowania flakonów mojej własnej marki. Oto plecy mojego cudownego Przyjaciela i zdjęcie wykonane za Jego zgodą a wręcz z Jego inicjatywy. Bo to kochany człowiek jest. <3
Otwarcie Incense N’Fire jest surowe, prawie męskie. Ale surowe i męskie w taki sposób, w jaki Tilda Swinton w świetnie skrojonych bryczesach i jedwabnym kasaku przysiadająca nonszalancko na palisandrowym oparciu stuletniego fotela z kryształowym kieliszkiem pięćdziesięcioletniego koniaku w smukłej dłoni. Dłoni Tildy, nie fotela. Mówiłam, że z tą ekstrawagancją nie przesadzamy.
Gdzieś na skraju świadomości czai się wizja stajni, jazdy konnej, lasu i może nawet jakiegoś niewielkiego gradobicia, ale – jak mawiał inteligentny i bardzo dobrze wychowany geniusz Hannibal Lecter: not today. Dziś porywa nas ogień w kominku, bezlitosna i niesłychanie techniczna szermierka… słowna oraz wysokoprocentowy trunek, który nawet nie jest świeży, tylko trzymany w jakiejś piwnicy przez pół wieku.
Zdecydowanie czuję się przeznaczona do życia w tak surowych warunkach.
Zapach jest ostry i przez pierwsze godziny zdominowany przez labdanum. Absolut labdanum nie jest bardzo drogim składnikiem, ale pachnie drogo. Drogo, jakościowo i niebanalnie. Zawsze. Nawet jeśli umawiamy się z nim od dekad i jeśli oglądaliśmy go już w kreacjach od Normy Kamali czy Donny Karan… To jest towarzysz, który nigdy nas nie znudzi. Nawet jeśli nie lubimy gościa – może nas lord Labdanum zmęczyć, irytować, nawet wkurzać, ale nudzić? Nigdy!
Tutaj Labdanum podane jest jednocześnie na ostro i na słodko.
Najpierw podbite dymem i charakterystycznym aromatem spalonego drewna. Tym wstrząsająco pięknym zapachem ciepłego pogorzeliska. Poczerniałych kłód, na których niegdyś opierał się czyjś cały świat, a teraz rozsypują się muśnięte dłonią czy nawet wiatrem. Słyszymy w Incense N’Fire szelest opadającego popiołu i słyszymy, jak okaleczone pożogą drzewa płaczą lepkim, aromatycznym, żywicznym złotem. Nihil novi sub sole, a jednak działa. Zawsze działa…
Po godzinie, może dwóch uświadamiamy sobie, że urok tej kompozycji wcale nie tkwi w kontemplacji pożogi. Wręcz przeciwnie – Philip Birhkolz czaruje nas słodyczą wspomnień i wszystkich tych wielkich i drobnych miłych wydarzeń, które wiążą się z tym miejscem i zapachem. Nie czuję suszonych owoców w tej kompozycji – od razu zaznaczam, że dla mnie słodycz w tych perfumach to nie są żadne kandyzowane daktyle czy figi. Z resztą – nic tak oczywistego nie pasowałoby do tej opowieści.
Słodkie nuty w Incense N’Fire podbite są żywiczną goryczą i przywodzą na myśl raczej miód z leśnej barci, może syrop klonowy. I, nade wszystko, w głębokiej już bazie strąki wanilii. Najpierw fermentowane i suszone; potem wędzone na twardo, na czarno, na sucho; w końcu zmiażdżone. Ten ciężki los sprawia, że uwalniają piękny, złożony, trochę przypominający słodkie akcenty fajkowego tytoniu aromat.
Cóż za piękne perfumy! Prosta kompozycja utkana z prostych aromatów. Surowa – tak. Ale w jaki sposób!
Im dłużej Incense N’Fire leżą na skórze, im dłużej oswajamy je i tulimy, tym delikatniejszy, słodszy i bardziej zamszowy staje się ich zapach. Pojawiają się drobniutkie i leciutkie jak popiół akcenty pieprzowe. Do przodu wychodzi skórzasta część spektrum zapachowego labdanum. Akord drzewny nabiera nieśmiałej, chłopięcej złocistości młodego gwajakowca. A jeszcze parę godzin później pojawia się kremowy sandałowiec, czy raczej odpowiedzialne za jego krągłość i bladość aromamolekuły, które wszyscy kochamy, nawet jeśli ich nie znamy (ale możemy poznać, bo będę prezentowała te nowoczesne cuda podczas wykładów i warsztatów w ramach Biennale Industrii w Muzeum Śląskim w listopadzie tego roku).
Nosząc Incense N’ Fire uświadamiam sobie, że lubię kiedy perfumy rozwijają się w taki właśnie sposób: od butnego otwarcia, które daje moc i wiarę w to, że dziś zdobędziemy świat – ku miększej i bardziej otulającej bazie pozwalającej cieszyć się tym, co się w fazie otwarcia osiągnęło. Lubię kiedy pozapach po perfumach jest miękki, ciepły i miły. I trwa – na szalu czy kołnierzu palta – jak wspomnienia miłych chwil.
Nadeszła pora na anonsowaną w pierwszych akapitach i (być może) wyczekiwaną pointę tej synestetycznej opowieści.
Kiedy zakończyliśmy z moim pięknie wytatuowanym Przyjacielem sesję zdjęciową, spryskaliśmy go perfumami Incense N’Fire i rozeszliśmy się do domów. A po kilku godzinach dostałam od modela wiadomość, że co to są za perfumy, bo pachną obłędnie i on to chce.
Kurtyna.
Data premiery: 2024
Kompozytor: Philip Birkholz
Projekcja: potężna
Trwałość: tak z dobę? A na ciuchach dłużej.
Nuty zapachowe:
Nuty głowy: akord suszonych owoców, kadzidło frankońskie (olibanum)
Nuty serca: czystek (labdanum)
Nuty bazy: paczula, sandałowiec, wędzona wanilia


